
Uciekający dywan, kocie ruchy i alternatywa – wszystko w ciągu jednego tygodnia. (3)
2016 December 9 | SylwiaTrochę mi się zeszło, jednak w końcu nastał czas na zakończenie relacji z tegorocznego Sziget Festival. Poniżej znajdziecie opis ostatnich dwóch dni na wyspie wolności, tymczasem tutaj (1) i tutaj (2) możecie szukać poprzednich części relacji. A skoro już przy relacjach jesteśmy to przypominam też swoje poprzednie przygody na Węgrzech z roku 2014 i 2015 oraz galerię tegorocznych zdjęć.
Wiadomo, że jak kończyć to z przytupem dlatego też ostatnie dwa dni na wyspie wolności obfitowały w największe gwiazdy wszelakich gatunków znanych w dzisiejszym świecie. Nam przyszło rozpocząć okres schyłkowy festiwalu wraz z występem grupy Years & Years, która mocno uderzyła w rynek muzyczny już swoją EP-ką, by potem zaatakować torpedą w postaci debiutanckiego albumu “Communion”. W czasie tego koncertu nie zabrakło oczywiście znanych wszem i wobec hitów jak “King” czy “Desire”, a ja z przykrością muszę stwierdzić, że to chyba jedyne utwory, które w jakiś sposób do mnie trafiają. Pozostałe kawałki nie są najgorsze ale podobnie jak i wspomniany album są dla mnie nieco męczące, bo zwyczajnie do siebie podobne. Do tego wokalnie Oliver Alexander Thornton momentami nie dawał sobie rady, a przynajmniej ja odniosłam takie wrażenie. Trzeba mu jednak przyznać, że swojej twórczości oddaje się bez reszty i chwała mu za to… Kaiser Chiefs, którzy na głównej scenie pojawili się w następnej kolejności, podobnie jak ich poprzednicy już na samym początku swojego występu dostali ode mnie miano “kolorowej energetycznej bomby”, żałuje że nie udało mi się zobaczyć całości ich występu (kolidował z innym, do którego zaraz dotrzemy). To co udało mi się zobaczyć wystarczyło jednak by utwierdzić mnie w przekonaniu, iż brytyjska formacja zasłużenie jest stawiana wysoko pośród muzyków cechujących się tym samym stylem grania. No i jako kobieta muszę zwrócić uwagę na zacny gust frontman’a, Ricky’ego Wilson’a – taki kolor kurtki od razu wskazuje, że jest to mężczyzna rządny uwagi 😉
Wspomniałam już, że poświęciłam spory fragment występu Kaiser Chiefs na poczet innego koncertu odbywającego się w podobnym przedziale czasowym. Owym występem, był show szkockiej formacji Chvrches, którą ja spokojnie nazwałabym bardziej alternatywnym Paramore z domieszką Biffy Clyro (swoją drogą również szkotów). Już wchodząc do OTP Bank – A38 Stage czuło się panującą i rosnącą z każdą chwilą ekscytację wśród tłumu, część męska miała zapewne na celu głównie zawieszenie oka na wokalistce… Podejrzewam jednak, że większość zgromadzonych mimo wszystko była po prostu ciekawa fenomenu jaki owa kapela zrobiła w ostatnim roku swoim najnowszym krążkiem “Every Open Eye” (wcześniejszy mimo, że dobry nie przyniósł im aż takie rozgłosu). Przyznaję się, że moja niechęć do damskich wokali została tutaj przełamana, a zespół potwierdził, że wspominany już krążek zdecydowanie zasługuje na miejsce w pierwszej dziesiątce najlepszych wydawnictw ubiegłego roku. Ze sceny mieliśmy okazję usłyszeć kawałki “Clearest Blue”, “Never Ending Circles”, a także mój zdecydowany faworyt “Keep You On My Side”. Nie zabrakło także najbardziej znanego utworu z debiutanckiego albumu czyli “The Mother We Share”. Nie chcąc rezygnować z alternatywnych dźwięków zaraz po zakończonym koncercie szkotów udałam się ponownie pod główną scenę, gdzie swój sprzęt rozstawiał już Noel Gallagher i jego High Flying Birds. Można by uznać i napisać w wielkim skrócie, że swojego całkowitego spełnienia doznałam zaraz po usłyszeniu “Ballad of the Mighty I”. Kawałka, który jest moim ulubionym jeżeli chodzi o ostatni album, a także gdy pod uwagę weźmiemy całokształt twórczości formacji. Być może momentami Noel zdecydowanie za dużo gada (mam na myśli jego wszech obecne wypowiedzi w internecie czy wywiadach), ale zarówno on jak i jego zespół utrzymują swoje brzmienie nanajwyższym poziomie.
Naszym małym “guilty pleasure” tego dnia okazał się być występ australijskiej wokalistki, która odniosła sukces zarówno jako współautorka tekstów dla Beyoncé, Kylie Minogue, Rihanny czy Christiny Aguilery, jak i przy swoich solowych poczynaniach. Sia i tancerka Maddie Ziegler wizualnie opanowały show do perfekcji, również wokalnie co dla mnie i moich towarzyszek okazało się być sporym zaskoczeniem. Mogłoby się wydawać, po niektórych nagraniach z koncertów na żywo, że wokalistka średnio sobie radzi, tymczasem będąc te 20/30 metrów od sceny trzeba jej oddać, że uniosła ciężar własnych piosenek. Jedyny zarzut jaki w jej przypadku zbyt szybko nie zniknie to teksty poniektórych kawałków, które nieco odbiegają od moich upodobań i standardów panujących w świecie popularnych utworów. No ale cóż zrobić, Sia Furler byłaby doskonałym sprzedawcą żyrandoli 😉
Na koniec pozostawiłam sobie dwa smaczki, prosto z namiotu A38 – The Neighbourhood i M83. Oba obejrzałam co prawda jedynie w ułamku ale mimo to mam co nieco do powiedzenia na ich temat. Pierwszy z wymienionych zespołów, mimo mojego początkowego zapału okazał się być tak wybitnie monotonny, że musiałam opuścić namiot nieco wcześniej. Szkoda, bo zdawało się, że formacja ma potencjał – ich płyty są dobre i przyjemnie się ich słucha, co rusz wyprzedają koncerty w naszym kraju itp… A tymczasem okazuje się, że to wydarzenia do hipsterskiego lansu, bo słuchać jest tego nadzwyczaj ciężko. Druga z formacji to francuski projekt prowadzony przez Anthony’a Gonzalez’a, kolejna iście specyficzna muzyka dla mych uszu stała się formą zbawienia po uprzednim koncercie. Nie wspominam tego wydarzenia jako najlepszy performance swojego życia jednak zdecydowanie uratował mój wieczór.
Stało się, nasza opowieść powoli zaprowadziła nas do ostatniej doby festiwalu, najsmutniejszego okresu, kiedy to wszyscy na około powoli pakują swoje manatki, a mimo to starają się nie myśleć o rychłym powrocie do domowego ogniska. Nasz dzień rozpoczął się podobnie, od ogarniania namiotu, jednak tę historyjki tutaj przytaczać nie planuję – podzielę się za to swoimi wrażeniami z występu Parkway Drive, którzy otworzyli tego dnia główną scenę. Zaskoczenia nie było, Australijczycy zaserwowali zgromadzonym swoje standardowe show, gdzie jedynym urozmaiceniem były buchające płomienie, których z oczywistych względów w klubie raczej nie przyjdzie nam zobaczyć. W czasie tego występu nie mogło zabraknąć największych hitów formacji takich jak “Carrion”, “Home Is for the Heartless” czy “Sleepwalker”, do tego przewinęły się także kawałki z ich ostatniego wydawnictwa “Ire” – tutaj także były to tytułu bez większych niespodzianek czyli “Vice Grip”, “Bottom Feeder” i “Crushed”. Grupa ponownie mnie nie zawiodła, a pomiędzy nimi a Bring Me The Horizon nie ma nawet porównania – szkoda tylko, że przy -entym razie, koncertowe wrażenia są już nieco zatarte i nie cieszą tak bardzo jak za pierwszym podejściem. Skoro tak się złożyło, że jesteśmy przy ciężkim graniu to poprzestawiajmy nieco ustawienie czasowe i przeskoczmy od razu do ostatniego koncertu jaki przyszło mi oglądać tego wieczoru, czyli występ formacji Bullet For My Valentine. Nigdy nie przepadałam specjalnie za ich twórczością, a w pamięci zatrzymałam raptem kilka starszych utworów i może z dwa nowsze. Ogromnym zdziwieniem było więc dla mnie, że stojąc w tłumie znam większość granych kawałków, a do tego świetnie się przy nich bawię. Albo to był urok końca wielkiej imprezy, albo panowie na żywo wywierają o wiele lepsze wrażenie aniżeli studyjnie. Tak czy siak występ zdecydowanie na plus.
Kolejne dwa ‘smaczki’ tego wieczoru to folkowi reprezentanci stanów zjednoczonych, czyli The Lumineers, a także prawdopodobnie najlepszy duet wokalny powstały na wyspach brytyjskich – The Last Shadow Puppets. Wspomniani amerykanie zagrali bardzo przyjemny dla ucha koncert, którym promowali swoje najnowsze wydawnictwo “Ophelia”. Już po powrocie z Węgier raczyłam, w końcu z owym albumem się zapoznać i nie żałuje takiego obrotu spraw. Koncertowo grupa bardziej mnie do siebie przekonała, jednak album polecam sprawdzić bo historia zawarta w utworach jest bardzo ciekawa, a i same piosenki nie brzmią najgorzej. Kwestionować geniuszu Alex’a Turner’a i Miles’a Kane’a nie mam w planach. Koncertowe wydanie “Bad Habit” do dziś chodzi mi po głowie, również kawałek “Miracle Aligner” sprawdził się doskonale (‘Go and get ’em tigeeeeeer’) – nowy album w scenicznym wydaniu jest wręcz na szóstkę. Starsze kawałki, które oczywiście także przewinęły się w czasie tego setu, zostały zagrane i odśpiewane również w najlepszym stylu. By jednak nie wyszło na to, że występ TLSP opisuje w samych superlatywach, a ich samych traktuje jak swego rodzaju bóstwa to do czegoś się uczepię. Zachowanie sceniczne! Nie powiem, bym szczególnie zwracała na tak owe uwagę, bo bardziej interesuje mnie to co jest grane aniżeli oprawka wizualna (no chyba, że ktoś tańczy albo coś wybucha). Jednak tym razem wyjątkowo coś na ten temat napiszę – nadmierne okazywanie sobie wzajemnej ‘czułości’, oczywiście sztucznej, bo to się sprzeda, bo tak jest cool – jest zdecydowanie nie potrzebne. Kane powinien zarzucić swój panterkowe futro, Turner udać się do fryzjera jednak obaj powinni zaprzestać błaznowania niczym klauni w cyrku – w końcu tych nikt nie lubi.
Na zakończenie zostało mi Crystal Castles i show “kończący” cały festiwal czyli set Hardwell’a. Krystaliczne zamki podobnie jak wspominane wcześniej The Neighbourhood zdecydowanie nie trafiły w moje gusta, opuściłam więc namiot nim dostałam ataku epilepsji (ilość świateł była wręcz przytłaczająca) i w spokoju odczekałam swoje w tłumie zgromadzonym przed główną sceną. Występ Hardwella oprawiony oczywiście standardowo już w sztuczne ognie, płomienie buchające z każdej strony i lasery pozostawił u mnie pewien niedosyt. Z jednaj strony zaczynał się całkiem dobrze, z drugiej szybko utracił moje zainteresowanie – bez większego żalu darowałam sobie oglądanie całości tego show i udałam się na wcześniej wspomniane Bullet For My Valentine – i jak się okazało była to zdecydowanie słuszna decyzja.
Podsumowując – Sziget jest dla mnie jak drugi dom, po trzech wspólnych tygodniach znam każdy zakamarek wyspy, odnajduje się wśród różnorodnego zestawienia muzycznego i zawsze znajdę tam coś dla siebie. Każdy znajdzie tam coś dla siebie, taka jest prawda. Jeżeli jeszcze tam nie byliście, to szykujcie portfele na 25 edycję – bo to po prostu trzeba przeżyć samemu.