Burze, upały i porządna dawka dziwnej muzyki – wszystko w ciągu jednego tygodnia. (1)

2016 October 11 | Sylwia


Na kolejną, dwudziestą czwartą edycję Sziget Festival czekaliśmy praktycznie od momentu zakończenia poprzedniej, tak więc ostatni rok niesamowicie nam się dłużył, a kolejne ogłoszenia organizatorów jedynie nadszarpywały naszą cierpliwość. W końcu jednak nastał czas i nasza Ekipa zameldowała się w Budapeszcie celem osiągnięcia rozrywkowego przesycenia i o tym właśnie chciałabym teraz nieco poopowiadać. Tak więc jeżeli interesuje was relacja z Wyspy Wolności to zapraszam do dalszego czytania (:

Przypominam też moje poprzednie zmagania z festiwalem w roku 2014 i 2015, ponieważ w najnowszym tekście mogę odnosić się do ubiegłych lat.
Moje zdjęcia z Budapesztu znajdziecie tutaj.

Jak głosi jedno z bardziej znanych polskich powiedzeń “Do trzech razy sztuka” i w końcu przy trzecim podejściu do węgierskiego festiwalu udało mi się zahaczyć i faktycznie doświadczyć dnia pierwszego imprezowego tygodnia. Wybór wykonawców tego wieczoru był skromnie ograniczony (kilka scen otwiera się dopiero od tzw. dnia 1, czyli w praktyce trzeciego dnia festiwalu), jednak ciekawość pozwoliła mi bez problemu znaleźć cel na ten dzień – Die Antwoord. Grupa iście specyficzna, której fenomenu absolutnie nie jestem w stanie do końca zrozumieć. Okazuje się jednak, że w wydaniu koncertowym filigranowa blondyneczka i jej partner nie są, aż tak ciężcy do słuchania aniżeli ich wersja studyjna – nie powiem bym się tego spodziewała! Nastawiłam się raczej na to, że w oka mgnieniu ulotnie się na drugi koniec wyspy gdzie oddam się rytuałom zapomnienia / wchodzenia w stan głębszego upojenia. Tymczasem skończyło się na tym, że wracałam do namiotu na ‘kolację’ nucąc “I fink u freeky and I like you a lot”. I chociaż nie mogę powiedzieć, że to zrobiło ze mnie fana tej formacji, to mimo wszystko patrzę na nich pod nieco nieco innym kontem aniżeli wcześniej.

Oczywiście na tym dzień “minus jeden” się nie zakończył, bowiem czekała na nas jeszcze muzyczna uczta prezentowana przez headlinerów danego wieczoru, angielski duet – The Chemical Brotheres. W czasie gdy na scenie panowie czynili swoją powinność, a z głośników rozbrzmiewały ich największe hity takie jak “Galvanize” w powietrzu wyczuć można było specyficzną atmosferę i dawkę nadprogramowej energii. Ta ostatnia przeniosła się na tłum, który zgodnie uczestniczył we wspólnej zabawie. Występ Brytyjczyków tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że od lat słusznie zajmują najwyższe pozycję w rozpiskach godzinowych imprez masowych. Dodatkowo patrząc na wszystko już z perspektywy ‘po-festiwalowej’ z czystym sumieniem stwierdzam, że koncert okazał się być jednym z najlepszych jakie przyszło mi obejrzeć w tym roku na głównej scenie.

Po tak emocjonującym początku naszego wyspiarskiego tygodnia wkroczyliśmy w dzień “zero” z wielkim entuzjazmem, otoczeni przez tłumie przybywających fanów barbadoskiej wokalistki, która miała być gwiazdą main stage tej nocy. Nim jednak skupie się na koncercie Rihanny warto by było opowiedzieć trochę o występach ją poprzedzających – czyż nie? Na pierwszy ogień, poszedł występ angielskiego wokalisty Jake’a Bugg’a, który jeżdżąc po europejskich festiwalach promował swoje wydane w czerwcu tego roku wydawnictwo “On My One”. Artysta, którego przyszło mi na tym festiwalu zobaczyć po raz drugi (2014), ponownie nie wywarł na mnie większego wrażenia. Wśród x podobnych do siebie piosenek, chciałabym wyróżnić tylko “Gimme The Love”, kawałek pochodzący ze wspomnianego albumu. Być może fakt, że cała reszta mnie nie przekonała powinnam zwalić na typ muzyki wykonywany przez Jake’a, który jakimś dziwnym sposobem do mnie nie trafia, ponieważ technicznie sam koncert odbył się bez większych wad. Z innej strony pokazał się za to Parov Stelar, który na dużej scenie pojawił się w następnej kolejności. Występ austriackiego producenta i jego zespołu określiłabym jako fenomenalny i niekonwencjonalny, a dzięki temu również zapadający w pamięć. Zdaje sobie sobie sprawę, z tego że electro swing dla niektórych nie jest nowością, dla mnie jednak jest nią jak najbardziej. Szkoda jedynie, że utwór który mi jest najbardziej znany tj. “Hit Me Like A Drum” był tutaj piosenką otwarcia. Wiadomo najlepsze zostawia się na koniec… niestety grupa odłamała się od tej zasady 🙂

Na wyspie godziny mijają wyjątkowo szybko, gdyż na scenie powinna już gościć Rihanna. Dlaczego powinna? Otóż nasza bijąca jasnym światłem gwiazda nie ma zegarka, ani nikt w jej otoczeniu nie ma tak owego – spóźnić się z klasą niemal godzinę może tylko ona. Oczywiście nie miałabym z tym problemu, gdyby nie fakt, że dzięki temu cały dalszy plan dnia rozsypał się na drobne kawałeczki. Do tego samo show nie było warte czekania. Idąc na koncert wszyscy chcemy usłyszeć jak najwięcej znanych utworów – to fakt, ale raczej mamy na myśli piosenki w całości, a nie przeskakiwanie z refrenu do refrenu. Prawda? I tak oto z “Umbrella ela ela” przenosiliśmy się do “Bitc* Better Have My Money” w oka mgnieniu – przykładowo, bo samej kolejności niestety nie zapamiętałam (chyba wszystko zmieniało się zbyt szybko). Występ barbadoski był dla mnie jednym wielkim rozczarowaniem, brawa należą się jedynie tancerzom, którzy odwalili kawał dobrej roboty jako tako ratując całe show.

Po całkowitej destrukcji wprowadzonej w mój plan dnia trafiłam na koncert Travis’a Scott’a w moim ulubionym dusznym namiocie, czyli OTP Bank – A38 Stage. Szybko okazało się jednak, że pomimo szczerych chęci i technicznej perfekcji muzyka prezentowana przez Amerykanina po prostu nie jest dla mnie. Nie pozostało mi więc nic innego jak wybrać się na coś innego i tak oto padło wybrem na set Afrojack’a w Telekom Arena. Padło i nie wpadło…. bo do namiotu w ‘godzinach szczytu’ nie da się wejść. Sprawę udało się jednak rozwiązać i chociaż spóźniona o jakieś 30-40 minut to do środka udało mi się ostatecznie dostać, gdy pierwsze ofiary upojenia alkoholowego opuszczały wrota wielkiego namiotu. Set, chociaż nie był najlepszy na jakim przyszło mi być, na dany moment zaspokoił w pełni moje oczekiwania – jeżeli nadarzy się taka okazja w przyszłości, to chętnie nadrobię stracony czas i wybiorę się na cały ‘występ’ producenta.

Foto Sylwia Burdyko, www.neutralsounds.com

Trzeci dzień budapesztańskiej imprezy był zarówno dla mnie jak i moich towarzyszy dniem ‘artystycznego rozkwitu’. W naszej rozpisce dnia znaleźli się w większości sami wykonawcy, o których wiemy, że są godni naszej uwagi, a o których nie trzeba się martwić, że coś nam się nie spodoba. I tak oto wszystko rozpoczęło się od (śniadania?) wycieczki przez pół wyspy pod scenę Petőfi Rádió – Telekom VOLT Festival Stage (w skrócie Volt Stage) gdzie do rozbudzających się ludzi przygrywał węgierski zespół Baron Mantis. Kapela jeżeli chodzi o podejście do granej muzyki, wykonanie techniczne czy melodie nie odstaje poziomem od formacji, które są w świecie rockowym bardziej znane. Jedyne do czego bym się uczepiła to teksty piosenek, które ani nie urzekają ani nie mają głębszego znaczenia, można by powiedzieć, że zostały wymyślone na poczekaniu – ale stwierdzić już nie, bo być może bracia i nad tym się zapewne napracowali, a ja nie chcę im tego odbierać. Mimo wszystko duet rozkręcił nas na tyle, że wczesnym popołudniem pod główną sceną miałyśmy wystarczająco dużo sił witalnych by zmierzyć się z repertuarem prezentowanym przez brytyjskiego wokalistę John’a Newman’a. Twórca hitu “Love Me Again” był wysoko na mojej koncertowej liście marzeń i można by powiedzieć, że nie zauważyłabym nawet gdyby fałszował ze sceny w stopniu ‘potwornym’. Na szczęście (miejmy nadzieję) obyło się bez takich rażących wpadek, a zgromadzeni liczni fani piosenkarza mieli szansę usłyszeć niesamowity set, złożony z wielu genialnych piosenek, takich jak chociażby “Tiring Game”, “Come and Get It” z ostatniego albumu czy też “Cheating” i “Losing Sleep”, które wydane zostały na debiutanckim krążku Brytyjczyka. W tym zestawie nie mogło też zabraknąć utworu “Blame”, kawałka, który oficjalnie wydany został na wydawnictwie Calvin’a Harris’a. Moim zdaniem jednak najbardziej istotny w czasie tego show był taniec wykonywany przez Newman’a – to jest ta jedyna rzecz, która nie do końca mu wychodzi 😉

Być może gdybyśmy posiadali talenty wspomnianego wyżej wokalisty prościej by nam było biegać w przerwach między występami do namiotu, na obiad czy do punktu ‘życia’, znaczy się wi-fi, niestety nie mamy jego umiejętności więc na koncert formacji Bastille dotarłyśmy zdyszane niczym po maratonie. Zmęczenie szybko ustąpiło przed ekscytacją, gdyż grupa swój koncert rozpoczęła z ‘przytupem’ piosenką “Bad Blood”. Oczywiście koncert nie mógł by się obyć bez prezentacji utworów z najnowszego krążka “Wild World”, który w tamtym czasie był jeszcze jedną wielką zagadką (Płyta ukazała się na początku września). Kawałki “Fake It”, “Good Grief” czy też “Snakes”, mój zdecydowany faworyt, to rasowe koncertowe hity, a w połączeniu z charyzmą frontmen’a zespołu dają zjawiskową kombinację. Gdyby się jednak czegoś uczepić, to Dan, czyli wspomniany wcześniej frontman dwa lata temu opracował sobie strategię ruchów po głównej scenie Szigetu i trzyma się jej po dziś dzień. Tutaj w lewo potem w prawo, do przodu i do operatora nagłośnienia!

Gdy ze zmęczenia znaleźliśmy się “jedną nogą po drugiej stronie” przyszło nam ‘odpoczywać’ na koncercie Editors (Brytyjczycy opanowali ten dzień). Niestety był to jeden z tych koncertów w A38, na którym najmocniej dawało się odczuć kiepskie nagłośnienie, efektem czego większa połowa piosenek zamieniła się w bełkot/hałas nie do identyfikacji. Szkoda gdyż Anglicy z pewnością mają potencjał by ze swoich momentami dość smętnych piosenek zrobić dobre żywe show. Za przykład podam mój ulubiony kawałek z ostatniej płyty “Ocean of Night”, a także najbardziej znane “Papillon” i “Sugar”, które mimo kiepskiej słyszalności i tak spełniły swoje zadanie porywając zmęczony już tłum do okazania oznak życia.

Komentarze: