
Sziget Festival 2015: Ekipa na Wyspie Wolności #part4
2015 October 29 | SylwiaCiężko mi w to uwierzyć, ale po sporym okresie czasu jaki dzieli nas od sierpnia, w końcu udało mi się dociągnąć tą historię do końca. Zapraszam do czytania ostatniej i najkrótszej części już tylko moich przygód na Sziget Festival 2015.
Poprzednie części: #1, #2, #3;
A tak bawiłam się rok wcześniej: #1, #2, #3, #4, #5
Dzień 5
Ostatni dzień na festiwalu rozpoczynałam lekkim niemieckim akcentem, a to wszystko za sprawą grupy tytułującej się Kraftklub. Nasi zachodni sąsiedzi, pomimo lekkich problemów językowych (sami przyznali, że angielski im nie po drodze) zdecydowanie wygrali mój ‘wewnętrzny’ konkurs na najlepszy kontakt z publiką, zaskoczyli też wszystkich zebranych wjeżdżając pomiędzy nich na platformie – no bo kto im zabroni prawda?? I chociaż śpiewać z nimi całości utworów raczej się nie dało, to refreny nawet w języku, którego przez całą swoją edukację szkolną nikt nie zdołał mnie nauczyć, łatwo można było przyswoić. Do dziś po głowie chodzą mi partie z „Ich will nicht nach Berlin„, “Songs für Liam” czy „Kein Liebeslied”. Reasumując kapelę polecam w ciemno, bo nie dość, iż technicznie niczego im nie brakowało to są wulkanem energii i potrafią przekazać to dalej. Szkoda jedynie, że set Niemców nie należał do najdłuższych, przez co spokojnie zdążyłam do namiotu obok na występ Jose Gonzalez’a – niestety. Pytacie czemu tego żałuję? O ile powyższa grupa zrobiła na mnie ogromne wrażenie, o tyle szwed o hiszpańskim nazwisku zaprezentował mi, że jeszcze nie na wszystko jestem gotowa. Pomijając tragiczne nagłośnienie, które w A38 ogólnie nie należało do najlepszych, to po prostu nie jest muzyka dla mnie. Można by powiedzieć, że po wypełnieniu ‘luki czasowej’ pomiędzy występami na Main Stage, ulotniłam się z namiotu równie szybko co się w nim pojawiłam. Niestety okazało się, że główna scena także nie była dla mnie łaskawa, ale tym razem zdecydowałam się poświęcić na Rudimental nieco dłuższą chwilę – by się upewnić, że wcale mnie to nie ‘jara’. A na to bym zmieniła zdanie wisiał w powietrzu przez krótką chwilę cień szansy, ostatecznie jednak ani „Waiting All Night” ani też wykonanie, które było zgoła fatalne nie przekonało mnie do muzyki tworzonej przez tą formację. Tak więc po 40 minutach katorgi poszłam uczynić to co zrobiłby każdy typowy polak – zjeść obiad, niestety nie mieli ziemniaczków ze schabowym, zadowoliłam się więc pizza 😀 Oczywiście obiadek tak czy siak był w planie, gdyż po tej przedłużonej odrobinę przerwie potrzebna mi była spora dawka energii – bo kto jej nie potrzebuję na koncertach Limp Bizkit? Mi się ta dodatkowa dawka jak najbardziej przydała… Muzycznie, cały koncert to było „złoto” tego festiwalu, przynajmniej w moim uoczuciu oczywiście. Mając jednak porównanie setlisty z tą jaką grupa zagrała w lipcu na Rock For People opowiem się za tą drugą. W Budapeszcie nie zabrakło największych hitów, no bo gdzie bez „Break Stuff” czy „Rollin’”, ale zdało by się zmienić kolejność i dorzucić parę kawałków zamiast innych. Ale to tylko takie moje zawodzenie, kto widział LB gdziekolwiek ten wie, że narzekać można jedynie na późniejszy rachunek u dentysty. Albo na publikę… swoich myśli z tego koncertu nie mogę jednak wyrażać na forum publicznym, musicie się więc domyślać co też ‘zwierzęta’ obok uczyniły, że tak bardzo mi podpadły (nie mam tutaj na myśli, ludzi kultywujących stare tradycyjne tańce koncertowe czt. mosh, o nie).
Gdyby dzień podzielić na dwie osobne kategorie, to pierwsza nieco bardziej tradycyjna – rock’owa dobiegła końca razem z zakończeniem występu Limp Bizkit. Druga zaś, ta w której tradycyjne instrumenty zostały zastąpione przez konsole dopiero wchodziła w życie – rozpoczynał ją występ Martina Garrix’a. Holenderski DJ kończył tegoroczne występy na Main Stage, tak więc nie można było narzekać na wszelakie ‘przesadzone’ efekty wizualne od fajerwerków, po masę świateł, która przyprawiłaby epileptyków o spore problemy zdrowotne. Tańcząc sobie w zaciszu nieco oddalonego od sceny baru i popijając kolejne butelki napojów gazowanych mogłam poświęcić się obserwacji ’emigrującego’ tłumu… co ciekawe, pomimo wiecznemu ruchowi wstecznemu fanatyków muzyki tanecznej pod sceną wcale nie ubywało. Ale wróćmy do muzyki, gdyż nie umknęło mojej uwadze, że największy ryk radości zgromadzonych ludzi wywołał utwór „Animals” – czy słusznie nie wiem, dla mnie najlepiej wypadł remix „Can’t Feel My Face”, albo przynajmniej ten kawałek najbardziej utknął mi w pamięci. W międzyczasie przewinął się także numer „Turn Up The Speakers”, który nie wiedzieć czemu należy do moich ulubionych. W sumie więc nie mam na co rzucać słów krytyki, nawet nagłośnienie z mojego położenia brzmiało niemal perfekcyjnie. Inaczej sprawa słyszalności muzyki miała się na NERVO gdzie pojawiłam się następnie. Namiot Telekomu generalnie nie specjalnie współpracował z moją osobą w ciągu tego tygodnia, ale to już wiemy, jednak koncert australijskich bliźniaczek szczególnie mnie zawiódł. W praktyce wyglądało to tak, że po wywalczeniu miejsca w środku po za wszechobecnym dymem i basem dudniącym w uszach nie udało się rozróżnić nic innego, a szkoda. Być może jeszcze kiedyś uda mi się nadrobić muzykę duetu w innych okolicznościach.
A na koniec słow kilka o absolutnie nie udanym zakończeniu mojego dnia, czyli show Sigma Live. Utwory “Nobody To Love” czy “Changing” dręczyły każdą żywą duszę wszelkimi drogami masowego przekazu, byłam więc ciekawa jak to wszystko prezentuje się w wersji ‘bardziej’ na żywo (o ile się nie mylę Sigma gra też Dj sety). Dotarłam więc do A38, o skromnej 3 nad ranem pełna entuzjazmu, który ekipie ze sceny udało się zgasić niedługo potem. Kiepskie nagłośnienie, irytujące panie wykonujące partie śpiewane i pan zabijający przerwy swoim gadaniem to kiepski wybór na tak wczesny ranek… Wyszłam bardziej śpiąca niż normalnie byłabym o tej godzinie. A może byłam śpiąca po tygodniu spędzonym na intensywnym życiu festiwalowym? Kto wie… To tyle, do zobaczenia za rok!