Sziget Festival 2015: Ekipa na Wyspie Wolności #part2

2015 September 2 | Sylwia


Po pierwszej części naszych przygód na tegorocznej edycji Sziget Festival nastał czas by podzielić się kolejną porcją wrażeń. Tym razem przeczytacie co nieco o wydarzeniach z dnia oznaczonego numerem 2 (Czw). Niestety okazało się, że relacja łączna z Czwartku i Piątku wyszła nieco za długa i muszę to podzielić w postach (a więc plan skrócenia poległ w gruzach), a szkoda bo na te właśnie 48 godzin przypada największa fala gwiazd festiwalu. Mam nadzieję, że ten kontynuacji doczekacie bardzo szybko a tymczasem zapraszam do przeczytania tej części naszych przygód.

Ps. Jeżeli nie udało wam się trafić na pierwszą część relacji, a jesteście ciekawi naszych początków na wyspie wszystko znajdziecie tutaj.

Dzień 2

Rozpoczynając czwarty dzień festiwalu powoli docierało do nas, że im późniejsza godzina tym bliżej jesteśmy końca naszej emocjonującej wyprawy. Oczywiście analogicznie gdy uświadamiasz sobie takie rzeczy zaczynasz się bawić aż nadto dobrze by potem bardziej rozpaczać. Tak więc tą fascynującą ‘środkową’ dobę rozpoczynałyśmy od razu z ‘grubej rury’ koncertem The Maccabees na Main Stage. W sumie nie miałam zbyt wielkich wymagań w stosunku do grupy reprezentującej indie jak zwykle z resztą. Najważniejsze jednak że usłyszałam “Marks To Prove It” i “Split It Ot” z najnowszego krążka Brytyjczyków bawiąc się przy tym też nie najgorzej. Urok przedsionka południa Europy dawał nam jednak nieco popalić i gdy tylko nastąpiła przerwa trzeba było uzupełnić płyny -> pamiętajcie o tym, zawsze! Tegoroczna publika mdlała na potęgę (dziewczęta lat ‘zbyt mało’ nie nauczyły się jeszcze, że woda to podstawa w czasie tego typu imprez na słońcu…). Wróćmy do tematu, pół godzinny skończyło się szybko i nastał czas na The Ting Tings. Czwartek był definitywnie dniem upływającym pod znakiem Anglików, którzy w całości przejęli główną scenę co uświadomiłam sobie gdy spojrzałam na listę już w domu (szybko ha!). Sam występ Tx3 to czyste szaleństwo, pokręcona wokalista, pokręceni ludzie przynajmniej po prawej stronie sceny tak to się prezentowało. Odszukałam nawet nagranie z “Shut Up and Let Me Go”, niestety pech chciał, że absolutnie nie oddaje tego co tam się działo w czasie jednego z bardziej znanych utworów formacji – nie będę go więc zamieszczać.nim jednak doszło do tego kawałka trzeba było jakąś rozpocząć występ i już “Great DJ” zwiastował, że będzie to udana godzina. A wracając jeszcze na moment do hitów zespołu, nie brakło także “That’s Not My Name”, przy którym atmosfera zapewne ponownie się zagęściła. Niestety tego nie mogę stwierdzić na 100%, bo my bawiłyśmy się już w namiocie do ledwo słyszalnych basów tego kawałka, czekając na show . Niestety brakło nam nerwów i występ Dunki przyszło nam opuścić równie szybko jak się tam pojawiłyśmy.

Wracamy więc po dłuższej przerwie (jedzenie!) pod Main Stage gdzie rozkładano sprzęt dla Foals. Oczywiście od samego początku wszyscy wiedzieliśmy, że tegoroczne koncerty anglików są nastawione głównie na promocję nowego wydawnictwa. Panowie nie byli więc zbytnio zadowoleni gdy w połowie singlowego “Mountain At My Gates” padło nagłośnienie a jego naprawienie zajęło dobrą chwilę. W sumie nie spodobało się to także tłumowi (i nam), który zdążył się wczuć w klimat kawałka a ten został mu tak brutalnie przerwany. Koncert dalej poszedł już sprawnie, ale tego nikt organizatorom już nie zapomni bez względu an przyczynę awarii. A wracając na chwilę do singli z nowego longplay’a , to zarówno powyższy jak i “What Went Down” na żywo wypadają o wiele lepiej niż studyjne (spoiler, dla tych którzy nie słuchali -> nowy album jest średni). Nie brakło też standardowych numerów typu “Inhaler”, brzmiący dobrze pod każdą przyjętą postacią. Podsumowując, jeżeli chodzi o główną scenę tego wieczoru oni spisali się najlepiej chociaż być może męska część publiczności się ze mną nie zgodzi…

… a to dlatego, że następna w kolejce jest Ellie Goulding, tak ta szczupła blondynka 🙂 Oczywiście, nie miałyśmy prawa być nie przygotowane do tego koncertu – wiem, że wszystkich teraz zaskoczymy, nie żyjemy jednak w dziczy i dostęp do radia mamy. Poszłyśmy więc zaspokoić naszą ciekawość, czy też Pani faktycznie jest tak dobra jak powiadają na mieście czy może komuś skrzywił się światopogląd. Najbardziej w pamięci utkwiło mi wykonanie “Lights”, prawdopodobnie dlatego iż to jedyna piosenką, którą mogłabym słuchać bez końca. Zaraz po tym numerze na liście znalazły by się utwory, które pochodzą z repertuaru Calvin’a Harris’a – “Outside” jak i “I Need Your Love”. Dobrej prezentacji nie odmówię też utworom “Burn” i “Anything Could Happen” a nawet “Love Me Like You Do” (chociaż film do którego utwór powstał można przyrównać do brudnej ścierki). Nie pasowały mi jednak wolniejsze utwory i gdyby mnie ktoś pytał to nie przepadam za zmianą rytmu o 360°. To tak jakby w jednym momencie tańczyć, śmiać się i być szczęśliwym a chwilę potem podcinać sobie żyły. Na koniec osobiście polecamy tworzenie ‘młynka’ do takiej muzyki, macie wtedy milion procent szans, że wszyscy zwrócą na was uwagę myśląc co to za wariatki… a tymczasem to tylko fanki obijania się w moshu (zbyt mało okazji w tym roku) ;D

Z Interpol’em nie ma co się oszukiwać, nie pamiętam tego koncertu, na tyle by cokolwiek o nim powiedzieć. W przyczyny nie ma co się zagłębiać, ale Dreher mógł mieć z tym coś wspólnego. Mój umysł otrzeźwiał jednak gdy walczyłam o wejście (to nie było proste zadanie, umiejętności nabyte w czasie deathcore’owych koncertów jednak przydają się w życiu) i miejsce w namiocie Telekomu. A znalazłam się tam by zobaczyć/posłuchać/potańczyć (niepotrzebne skreślić) przy secie W&W. Oczywiście duet wywodzi się z Holandii, no ba!, warto jednak było walczyć o fragment przestrzeni wśród lekko naćpanych fanów muzyki elektronicznej. Ponieważ jam dziwny człowiek wiem, że w czasie nieco ponad godzinnego setu nie brakło kawałków noszących wybitnie kreatywne nazwy jak chociażby “Big Foot”, “The One”, “Bowser” czy “Rave After Rave”. Panowie być może nie mają pomysłów na bardziej wybitne nazwy, nie można im jednak odmówić tego, że mieli swój udział w tym iż namiot został pochłonięty przez doborową imprezę po same brzegi (drugi czynnik, odpowiedzialny to wszelkie zielsko i alkohol ale to mniej istotne, prawda?).

Na koniec raz jeszcze przepraszam, że nie wyszedł mi podział na mniejszą ilość części i wrażam szczerą nadzieję, że kolejna z nich pojawi się na stronie w tempie ekspresowym 🙂

Komentarze: