
Relacja z Sziget Festival – Czesc IV
2014 October 29 | SylwiaSięgając po swoją magiczną ściągę zawierającą listę koncertów, na których miałam okazję być, częściowo rozwiązuję także problem ze swoją bezsennością. Ni mniej ni jednak moim celem jest dziś stworzenie przedostatniej już części z naszej wyprawy do Budapesztu na Sziget Festival 2014. Jeżeli ktoś potrafi liczyć wie, że do opisania zostały mi trzy dni nie dwa, cóż w tej odsłonie opowieści nastąpi kumulacja – mniejsza niż w lotto to na bank ale nadal kumulacja. Pod lupę idą teraz dwa dni, zapowiadające nieubłagany zbliżający się koniec tegorocznej imprezy nad Dunajem (a ten pojawi się w części numer pięć). Chociaż na stronie może to nastąpić w styczniu, bo lenistwo to jednak nieuleczalna choroba – nie w moim wieku, proszę więc o wybaczenie mojego jakże powolnego zbierania się do pisania.
Dawno, dawno temu … bo aż w sierpniu tego roku, 15-ego dnia tego miesiąca zaczyna się opowieść na dziś. Bajka się zaczyna a na pierwszy ogień idzie zespół Palma Violets. Pierwsze wrażenie? – Wokalista to sceniczny klon Pete’a Doherty’ego a muzyka to nic innego jak indie w 100% w swojej nudniejszej odsłonie. Akurat w tym wypadku jak i na następujący po nich występ Band of Skulls do namiotu A38 udałam się bez większego przekonania. Jak się potem okazało było to słuszne podejście. Mimo moich zamiłowań do najróżniejszych typów muzyki ci państwo nie potrafili do mnie trafić. O ile drugi skład jeszcze przygrywał coś co dało się przeboleć i przetrwać przez 30-40 minut bez opadającej na ramię głowy to o pierwszym nie można powiedzieć tego samego. Ogólnie wyszło więc na to, że tego dnia najbardziej wyczekiwanym widowiskiem miał być wieczorny występ zespołu KoRn na głównej scenie festiwalu, a z pierwszych dwóch koncertów nie pamiętam praktycznie niczego ciekawego i godnego opisania. Wspomnieć tylko mogę, że tego dnia w tym wielkim namiocie zawitało pierwsze 30 minutowe opóźnienie, które ostatecznie zostało już z nami do końca trwania imprezy… czasem zbawienne a niekiedy dobijające.
Po ‘Ataku Klonów’ nie mającym niestety nic wspólnego ze Star Wars, naszym celem stało się zobaczenie Manic Street Preachers, występujących na głównej scenie przed gwiazdą wieczoru. Wiadomo, nie jest to rodzaj muzyki, do którego widziałabym mosh pod sceną, pogo czy cokolwiek takiego a raczej sporo latających poduszek i ludzi usypiających po kątach. Dobrze było jednak odpocząć (po nieudanych dwóch pierwszych koncertach), pokołysać się do wolniejszych nut, które mimo wszystko bardziej wpadały w ucho i zawitały już do pamięci dużo wcześniej.
STOP, jak już wcześniej wspomniałam, główną gwiazdą wieczoru miał i był znany wszystkim zespół KoRn. Tak więc po przerwie nadchodzi ten wyczekiwany moment gdy dudy zawitały na scenę. W tym właśnie momencie festiwalowa publika zawstydziłaby nawet Jezusa ze Świebodzina… być może nie wielkością ale tłumy złożone z gromady hipsterów, zgromadzonych chociażby na Placebo magicznie przemieniły się w paradę ludzi o przeróżnych irokezach poubieranych w glany, ćwieki i czerń z metalowymi łańcuchami sięgającymi kolan. Muszę im jednak przyznać, że stworzyli jedną z lepszych atmosfer pod sceną w czasie całego festiwalu. Z tego miejsca serdecznie pozdrawiam Kanadyjczyków tworzących ludzką piramidę, na wysokości ostatniej warstwy było wesoło nie powiem. Zdarzały się też przypadki przedobrzenia ilości alkoholu w krwiobiegu, ale na tyle skrajne, że mimo usilnych starań Pana ogół wrażeń nie ucierpiał. Wracając jednak do zespołu, fani mieli okazję usłyszeć wszystkie największe hity od “Coming Undone” przez “Blind” po “Freak on a Leash” a do tego pojawiły się również kawałki z ostatniego albumu grupy wydanego w zeszłym roku. Odnośnie tego albumu opinie są różne mi jednak przypadł do gustu, nie widzę więc powodów do narzekania. Ale, żeby nie było zbyt różowo tego dnia odbył się koncert, ktory jeszcze bardziej przypadł mi do gustu …. Mowa o brytyjskim new rave granym przez grupę Klaxons. Anglicy byli moim drugim wyborem na ten dzień, chociaż nie spodziewałam się niczego nadzwyczajnego miałam nadzieję, że będą lepsi niż pierwsze dwie kapele. A tutaj okazało się, że rywalizację wygrali 🙂 Ukryci pod dachem namiotu w godzinach późno-wieczornych ze swoimi światłami w białych strojach i tłumem pod sceną. W roli przypominajki informuję, że panowie w naszym kraju byli już czterokrotnie, niestety dla mnie była to pierwsza okazja (W toku edycji okazuje się, że mogła być jednocześnie ostatnią – smutek). Ok, czas na konkrety: Set nie był specjalnie długi, znalazły się w nim jednak wszystkie największe hity a publika bez większego problemu została porwana w wielobarwny świat niczym z klipu do “Show Me a Miracle”. Pojawiły się utwory zarówno z najnowszej płyty, między innymi tytułowe “Love Frequency” czy “There is No Other Time” nie brakło jednak kawałków, którymi ucho mogli nacieszyć fani piosenek z dwóch wcześniejszych albumów grupy. Te starsze kawałki to między innymi “Golden Skans”, “Gravity’s Rainbow” a także najlepszy utwór ever = “Atlantis to Interzone”. Najlepszy w mojej opinii oczywiście, zanik obiektywizmu proszę wybaczyć.
A na koniec dnia, udałyśmy się na nocną eskapadę po błotnym terenie festiwalu zakończoną w Colloseum gdzie końcówkę swojego setu prezentowało Mind Against. Ci, którzy mnie znają wiedzą, że Techno raczej mi nie leży ale o dziwo to ja nalegałam by się tam wybrać. Mogłoby być znacznie lepiej gdyby nie lekka ulewa, brak zadaszenia i wyjątkowo mocno pozbawiająca równowagi drewniana podłoga 🙂
Część druga, części czwartej – brzmi jak zapowiedź kolejnego sezonu ‘Mody Na Sukces’, ale trudno co zrobić … Kolejny dzień rozpoczyna się oczywiście od wstania z bardzo niewygodnej ziemi ale ten etap/wadę festiwali pomińmy i przejdźmy od razu do koncertu angielskiej (a jakżeby inaczej) grupy Bombay Bicycle Club. Czy zaskoczę jeszcze kogoś stwierdzając, że znam zespół grający gatunek indie z dwóch piosenek i byłam ciekawa jak wypadnie w wersji live? Sądzę, że nie – atak właśnie po raz kolejny było. Prawdopodobnie przyczyniło się to także do tego, iż poznane wcześniej utwóry “Feel” i “Luna” kupiły mnie najbardziej w czasie tego występu. Nie zmienia to faktu, że całokształt schludny i bez skazy wywarł na mnie wrażenie nudnego. Być może akurat BBC (skrót, zbieg okoliczności – nie sądzę) nie wbiło się w me gusta, bo i mnie trafia się lubić takie zespoły i dobrze się przy nich bawić. Nieco większa porcja wrażeń spotkała nas na koncercie belgów z zespołu Compact Disk Dummies. Idąc a raczej przebiegając pół wyspy pod Europe Stage nie spodziewałam się, że coś może mnie jeszcze zaskoczyć na tak różnorodnym festiwalu. Nie tylko muzycznie ale również widowiskowo. Pan wokalista miał definitywnie jakiś nowy rodzaj ADHD, pod sceną zaś większość stanowili ich rodacy. To dość nowe zjawisko w końcu Polskę wspierało może z 5 polaków, musimy sobie jednak wybaczyć w końcu festiwal dla bogatszych krain aniżeli nasza. Muzycznie równie dobrze co pod sceną, a pozytywna energia z tego koncertu ratowała mnie na kolejnym. Jagwar Ma prawdopodobnie nigdy więcej nie dostanie ode mnie szans na to by się zaprezentować z lepszej strony. Po raz pierwszy od przyjazdu na Węgry koncert był tak bez polotu, że bez żalu można było opuścić namiot A38, w którym się odbywał. Skonsumowany obiad w zyskanej dodatkowej przerwie był za to bardzo smaczny.
Po dodatkowej przerwie obiadowej nastał czas na ‘gwiazdę’ wieczoru na Maine Stage – The Prodigy. Brytyjska formacja mimo wielu hitów jest nadal zespołem dość specyficznym i nie mam tu na myśli tylko ich wyglądu ale również muzykę. Ja akurat nigdy miłością do ich wersji elektroniki nich nie pałałam, poszłam więc na koncert na zasadzie wypełnienia sobie czasu wolnego i zaspokojenia ciekawości. Okazało się jednak, że tej nie zaspokoję bo nagłośnienie w trakcie tego występu praktycznie nie istniało. W związku z tym, że nie udało mi się usłyszeć zbyt wiele w czasie pierwszych 3 utworów zrezygnowałam z owej próby i udałam się na równoległy koncert Wild Beasts w A38. Namiot przywitał mnie pustkami (Main Stage, było po raz kolejny przepełnione) i bardzo milutką atmosferą – sucho, ciepło i bez trzeszczenia kości pod naporem tłumu. Nowo poznani przyjaźni ludzie i łagodna muzyka spodobały mi się znacznie bardziej niż przereklamowany, tego wieczoru niemy zespół, który opuściłam wcześniej. Jeżeli mam wybierać był to jeden z lepszych występów angielskich zespołów w czasie całego festiwalu. Kawałki z najnowszej płyty takie jak “Wanderlust”, “Mecca” czy moje ukochane “Daughters” definitywnie mnie przekupiły.
Zaraz po tym koncercie przyszedł czas na kolejny – Crystal Fighters, który również odbywał się w namiocie. Czekając tam na moją towarzyszkę podróży mogłam podziwiać jak namiot napełnia się ludźmi zapełniającymi czas po występie The Prodigy. W ciągu 10 minut do A38 fala napływowa przyniosła tyle osobistości, że miejsca praktycznie nie było a kolejni przybysze musieli oczekiwać przed wejściem aż ktoś opuści namiot (ruch wymienny). O samym koncercie mogę tylko powiedzieć, że dziwne to było przeżycie …
Zdjęcia: Sylwia Sarama, Marta Sobocińska – więcej tutaj