www.post-hardcore.pl

Relacja z Sziget Festival – Część III

2014 September 16 | Sylwia


Czyżbym zawędrowała już aż do dnia czwartego? Niesamowite jak ‘szybko’ mi to idzie, patrząc na to, że to już połowa września – w tym tempie ostatniej części oczekiwałabym w połowie grudnia, chociaż nie bo grudzień to okres sprzątania to może jednak wraz ze Styczniem 🙂 Oczywiście postaram się by tak nie było, bo moja pamięć może mieć lekkie problemy… starość nie radość jakby się rzekło. Ale no już koniec, czas zacząć kolejną część – tym razem typowy czwartek na wyspie po środku Dunaju w Budapeszcie. Enjoy…

Technicznie rzecz biorąc impreza “Tesco Disco” odbywająca się o ile dobrze pamiętam na Volt Stage odbywała się już 14-ego (w końcu 2-ga w nocy to druga godzina kolejnej doby na tym świecie) więc zacznę właśnie od niej, bo tak mi się podoba. Jest to impreza, która raz na jakiś czas odbywa się w Budapeszcie (jedna jest nawet jutro o), na której grane są największe hity ostatnich lat przemieszane z największymi kawałkami z lat 80-tych chociażby. Nie dane jest tam co prawda usłyszeć jakiś ciężkich brzmień, raczej wszystko to co zapamiętuje się mimo własnej woli (dziwnym trafem nie trafiłam na utwór “Cheri Cheri Lady” od Modern Talking. Czuje się szczerze zawiedziona z tego powodu, gdyż nie mogłam pobawić się do hitu, którym rodzice zniszczyli mi dzieciństwo.). Niby typowa impreza ale jednak się podoba do tego ciężko trafić na taką w Polsce. Przynajmniej w moim wykonaniu jest to niemal nieosiągalne bo jestem typowym komputerowym nerdem i moje ulubione powiedzenie powinno brzmieć “W pracy, w domu na spacerze komputer zawsze z tobą w dobrej wierze!”. Wracając do imprezy bo znowu się zapominam, to sama nazwa zasługuje na Oskara w dziedzinie nazywania imprez – brakowało mi tylko ludzi ubranych w reklamówki z sieci hipermarketów. Same chciałyśmy takie założyć, niestety koło terenu festiwalu jest Auchan…

Nocna dawka czekolady, sera wędzonego i napojów gazowanych + sen. Budzimy się w okolicach 11 bo coś systematycznie uderza w nasz namiot, deszcz … hipermarket ulokowany w pobliżu zarobił krocie na wszelkiego rodzaju pokrowcach, płaszczach i butach bo wszystko topiło się w ‘mini-bagnie’ jakie się utworzyło. Tak bardzo pozytywnie, że postanowiłyśmy wybrać się na wycieczkę po Budapeszcie autobusem turystycznym (sucho, nie pada, prawie jest ciepło a do tego nie trzeba poruszać się po wciągającym cię do jądra ziemi mule). Okazało się jednak, że słuchanie ze słuchawek nużącego głosu w 24 różnych językach opowiadającego historię miasta przez 3 godziny nie jest na siły ludzi zmęczonych festiwalem. Wszyscy spaliśmy, polecam więc bardzo taką formę wypoczynku!

Po powrocie z leżakowania tj. wycieczki w biegu przez złociste błoto w ciekłym stanie skupienia udało nam się dotrzeć na ostatnie minuty występu grupy Mighty Oaks. Wszystko po to by przekonać się czy warto wykorzystać fakt, iż zawitają oni na jesieni także do naszego kraju. Okazuje się, że mieszanka talentów z trzech różnych krajów (USA, Anglia i Włochy) jest w stu procentach godna zobaczenia i koncert w warszawskiej Proximie zaliczyć warto. Tutaj odszukac możecie więcej informacji na temat tego wydarzenia. Aż żałuję, że nasza wycieczka okazała się być tak długa, bo nie udało nam się zobaczyć całego setu tej kapeli na Europe Stage.

W przerwie wpadł nam do głowy głupi pomysł uzupełnienia zapasów spożywczych (ser się kończy wiadomo, problem) i na nasze nieszczęście kolejka do wejścia na teren festiwalu była tak długa (mimo ‘polaczkowania’ i przechodzenia przez płotek do krótszej kolejki), że nie udało nam się wrócić w porę by zrobić zdjęcia czy w ogóle załapać się na początek koncertu Bastille. Zasłyszałam coś o istnieniu szalonej teorii, że na nich po prostu nie da się być od początku, jeżeli nie koczuję się pod barierką od godziny 6-stej rano dnia poprzedniego. Być może coś w tym jest, a z tego miejsca serdecznie pozdrawiam pana/panią, która swego czasu planowała chyba to spełnić, bo w najlepsze leżała sobie na płycie (albo mi się to przyśniło, kto mnie tam wie). Wracając do koncertu, na którym byłyśmy gdzieś od okolic trzeciego utworu… To moje kolejne pozytywne zaskoczenie, w końcu nie miałam okazji wcześniej zobaczyć mimo, że grali w Polsce. Nie było koszmarnego fałszu, wszystko ze sobą grało tylko zlot fanek z upośledzeniem umysłowym pod barierką mógł komuś przeszkadzać (na szczęście nie mi, bo nie było cienia szans by się zbliżyć – w sumie słuchałyśmy prawie z naszego ‘wesołego’ namiotu ^^). Do tego usłyszałam “Oblivion”, jedną z moich ulubionych piosenek jeżeli chodzi o debiutancki/jedyny jak do tej pory pełny album. A nie żadne “Pompeii”, podaję do wiadomości ludzi niesłusznie wielbiących ten utwór – Pompeje zalała lawa z Wezuwiusza w 79 roku naszej ery i razem z nimi powinna tam umrzeć ta piosenka. Proszę wybaczyć, uczulenia na radiowe hity się nie wybiera… a już szczególnie gdy jest to hit dodatkowo na wszystkich imprezach w naszym kochanym kraju. Ile można w kółko jedno i to samo 🙂 Na koniec jak na ironię dodam, że mash-up dwóch dance-owych hitów czyli “Of the Night” wypadł genialnie.

Lily Allen? Na Orange nie dane mi było zobaczyć jednej z niewielu wokalistek, przy których nawet mi nóżka chodzi a ryj się śmieje. Odbiłam to sobie w Budapeszcie. Nie jestem największym fanem utworu “Smile”, który lat już kilka temu sprawił, że Lily wybiła się na rynek światowy jednak nawet ten kawałek przypadł mi do gustu – było dobrze! Nieco kontrowersyjna Brytyjka wykonała większość piosenek, które chciałam usłyszeć poprzez starsze “22”, “Not Fair” czy “Fuck You” do nowych typu “Hard Out Here” lub “As Long as I Got You”. Brakło tylko “URL Badman” i “Close Your Eyes”, co zrobić nie można mieć wszystkiego na raz jak to się u nas powiada na pocieszenie. A teraz coś specjalnie dla dla, które trwają w czytaniu mych wypocin – oprawa kawałka “Fuck You” prosto z telebimu (: – Zerknijcie Tutaj.

A na koniec dnia pozostaje Macklemore & Ryan Lewis, jeden z największych zawodów w trakcie całego festiwalu. Jak widać powyżej lubię słuchać wiele rzeczy i nie przeczę, że single od tych panów wkręciły się i mi. Jednak co do ch… płyta wypełniona po brzegi o tlenie można zapomnieć, w końcu gwiazda wieczoru a tutaj taki fail. Za długi 1,5 godzinny set czy po prostu gadka szmatka jest potrzebna i wymagana przez 3/4 jego trwania nie jestem w stanie zrozumieć. Zagranie dwóch najbardziej znanych piosenek tj. “Can’t Hold Us” i “Thrift Shop” już w pierwszej połowie występu też odegrało wielką rolę w tym, że pod koniec na płycie było 75% mniej ludzi niż na początku. Jak się okazuję, nawet pijani już dość ostro ludzie stwierdzili, że nie ma chyba sensu stać i słuchać kto jest kim, kto akurat dzisiaj ma urodziny czy ile to w Budapeszcie jest fajnych rzeczy a do tego jacy to my jesteśmy świetni. Z całym szacunkiem ale no kurw* nie, to chyba nasz najbardziej zmarnowany czas tego tygodnia – aż jestem ciekawa jak sprawa się miała gdy ci państwo występowali na Torwarze w Warszawie, czy ktoś jest mnie w stanie oświecić? A tak na deser, w ramach bisu udało się nam usłyszeć ponownie “Can’t Hold Us” – gratuluję doboru setlisty, to nie lepiej było przegadać już te 5 minut więcej i zostawić wisienkę na tort?

Zdjęcia: Sylwia Sarama, Marta Sobocińska – więcej tutaj