Przetasowanie gatunkowe, nowe Kings Of Leon i zaginiony dywan – wszystko w ciągu jednego tygodnia. (2)

2016 November 22 | Sylwia


Pierwsza część relacji z węgierskiego Sziget Festival pomimo opóźnienia jest już za nami, przyszedł więc czas na skrócone wrażenia z dalszych wydarzeń, które miały miejsce na terenie budapesztańskiej wyspy. Poniższy tekst to ‘skrócony’ opis dni 2 i 3, warto więc wspomnieć, że na swoją publikację czeka jeszcze trzecia część mojego wywodu 🙂

Przypominam też moje poprzednie zmagania z powyższym festiwalem w roku 2014 i 2015, gdyby komuś mocno się nudziło zdecydowanie nie brakuje tam tekstu do czytania!

Zapraszam też do zobaczenia zdjęć z tegorocznej edycji imprezy tutaj lub pod tym adresem.

Przełomowy moment wyspiarskiego tygodnia rozpoczynał się dla nas od występu znanego na Węgrzech zespołu Quimby. Całkiem sporych rozmiarów grupa okazała się jednak kreować taki rodzaj muzyki, którego zdaje się nikt spoza obszaru terytorium węgierskiego nie jest znieść, a już w szczególności na trzeźwo. O takiej godzinie wypadałoby jednak zachować jeszcze przyzwoity stan umysłu, bądź też leczyć urazy nabyte w dzień poprzedzający. Nic więc dziwnego, że oglądanie tego biesiadnego rock’a zakończyłam nim zdążyła minąć połowa koncertu. Kolejnego wykonawcę też miałam ochotę opuścić wcześniej, jak na ironię była to formacja Bring Me The Horizon, która wśród zgromadzonych na festiwalu wykonawców powinna być jedną z tych najbliższych memu gustowi. Okazuje się jednak, że nowy repertuar i rozrastające się grono młodych fanek odejmuje angielskiej kapeli resztki godności. Już nawet brzmienie perkusji nie jest w stanie zniwelować kiepskich wokali Olivera i smutku jaki wywołuje brak starszych utworów w repertuarze prezentowanym przez grupę. Chociaż trzeba przyznać, że w porównaniu z koncertami klubowymi (oczywiście mam na myśli okres mniej więcej od wydania “Sempiternal”) na festiwalu tych ‘starszych’ utworów pojawiło się zaskakująco dużo. Oczywiście jeżeli za starsze uznać już kawałki “Fuck” czy “Aligator Blood”, bo o “Pray For Plagues” czy “Chelsea Smile” bez specjalnej okazji śmiało możemy zapomnieć. Szczęście w nieszczęściu, że dopisali też ukryci za zgromadzonymi w pierwszych rzędach fankami, nieco bardziej ogarnięci i chętni do zabawy ludzie, z którymi bez problemu można było oddać się w wir >hardcore’owej< zabawy. Brytyjska kapela nie byłaby jednak sobą gdyby, set trwał zbyt długo (i gdyby nie zabronili się fotografować/filmować :D), szybko więc na głównej scenie przyszło nam zobaczyć Islandczyków z grupy Sigur Rós. Formacja, której melodie są iście specyficzne pozwoliła nam się na chwilę rozpłynąć w obłoczkach, rozmarzyć i zapomnieć gdzie się znajdujemy. I chociaż po wielu latach słuchania nadal nie jestem w stanie wyłapać chociażby kilku słów (ach islandzki!) to nie mogę powiedzieć że występ nie był udany, bo było wręcz przeciwnie. Jedyne co bym zmieniła to dzień, w którym panowie zawitali na scenę – jakoś tak nie spasowali się z resztą line-up’u 😉

Mniej więcej w tym samym czasie gdy występ Sigur Rós zmierzał już powoli do końca na scenie w namiocie rozkładała się irlandzka kapela, Kodaline. O ilę w zeszłym roku wielkim objawieniem okazało się być dla mnie grupa Kensington, która wcześniej była mi znana jedynie z nazwy, tak tym razem takim “zesłanym z nieba” zespołem okazała się być właśnie wspomniana formacja z wysp. Nie spodziewałam się, że grupa, którą śmiało można by nazwać “Irlandzkim Kings Of Leon” ze względu na styl wykonywanych przez nich utworów, okaże się być aż tak żywiołowa na scenie. A jednak! Najbardziej znane utwory formacji czyli “The One” i “All I Want”, studyjne są fajne, ale na pewno nie mają porywającej czy szybkiej melodii. Tymczasem wychodzi na to, iż w wersji koncertowej sprawdzają się świetnie by porwać tłum zgromadzonych. Festiwalowa setlista zespołu zawarła też kawałki “High Hopes”, “Love Will Set You Free” czy “Raging” – utwór, który znajdziemy na debiutanckim krążku Kygo. Wspominając już na początku tego akapitu, że kapela wywarła na mnie duże wrażenie raczej nikogo nie zdziwię końcowym stwierdzeniem, mimo to: Gdyby nadążyła się okazja na zobaczenie Irlandczyków w naszym kraju wybrałabym się na taki koncert w wielką przyjemnością.

Koncertowym zakończeniem tego dnia był dla mnie występ grupy, a obecnie już trio Breathe Carolina w Telekom Arena. Część z was zapewne jeszcze pamięta erę “Hello Fascination”, kiedy to w twórczości formacji można było usłyszeć nieco mocniejsze elementy. Obecnie jednak zespół zajmuje się powszechnie lubianą (przez niektórych wręcz znienawidzoną) muzyką Electronic Dance Music czy jak kto woli nieco krócej EDM. Muszę przyznać, że pomimo braku szans na usłyszenie starszego formatu w czasie ich setu bawiłam się wyjątkowo dobrze i swobodnie. Nie dręczył mnie ból głowy ani dźwięk wiertarek udarowych. Dużą zasługę w sukcesie grupy ma też fakt, że są w tej nielicznej garstce, która nie porzuciła wokalu na rzecz wspomnianych wcześniej wiertarek. Przy czym oczywiście wspominany wokal nie doczekał się też kosmicznej ilości obróbek, które sprawiłyby że wokalista brzmi jak komputer. Tak więc udając się na ich występ z pewnością można poskakać, poszaleć ale i pośpiewać pod nosem, znane pop-owe kawałki, czy też refreny z nowszych piosenek Breathe – polecam utwór “Nights”, gdzie w klipie możemy zobaczyć fragmenty z budapesztańskiej wyspy.

Oczywistym jest, że koncerty musiały kiedyś dobiec końca, jednak imprezowy nastrój nadal trwał w najlepsze… W końcu na festiwalach wypada bawić się do białego rana. Z Telekom Arena (namiotu, do którego trafiłam później jeszcze raz ale nie pamiętam kto wtedy grał) udałam się zwiedzać organizowane w przeróżnych miejscach imprezy, od parkietu sceny rossmann’a (tak dobrze czytacie), przez punkt Bacardi a na Rock in Park czy Petőfi Rádió – Telekom VOLT Festival Stage skończywszy. Jeżeli w przyszłym roku wybierzecie się na Sziget to polecam sprawdzić szczególnie te dwie ostatnie, pierwsza zachęca do tańca i picia przy Metallice, druga zapewnia możliwość pobujania się do Kings Of Leon czy Arctic Monkeys przed snem 😉

Kolejny dzień spędzony w stolicy Węgier okazał się być dla nas prawdziwym gatunkowym ‘przetasowaniem’. Z jednej strony zasięgaliśmy pop-punkowych dźwięków serwowanych przez Sum 41, by nieco później słuchać już bardziej alternatywnego Oscar And The Wolf czy rymów prosto od Tanie Tempah. No ale oczywiście jak to przy moich relacjach bywa, na jednym zdaniu się nie skończy… Trzeba opisać wszystko po kolei, tak więc na początek sięgnijmy pamięcią do występu wspomnianych już Kanadyjczyków. Nie ukrywam, że zobaczenie ‘sumów’ było na mojej liście priorytetów festiwalowych, tak samo jak nie skrywam faktu, że zespół należy do jednych z moich ulubionych jeżeli chodzi o pop-punk ogółem. Z przyjemnością wysłuchałam więc perfekcyjnie wykonane największe hity czyli “In Too Deep”, “Fat Flap” czy “Still Waiting”, bez reszty zatraciłam się też w nieco wolniejsze “Pieces”. Równie pozytywnie wypadły kawałki “War” czy “Fake My Own Death”, pochodzące z najnowszej płyty formacji, “13 Voices”, którą festiwalowa trasa chłopaków jakby nie patrzył miała po części promować (chociaż sam krążek ukazał się dopiero w Październiku).

W następnej kolejności na naszej drodze znalazł się iście specyficzny wokalista i jego zespół pomagierów czyli Oscar And The Wolf. Na początku po tym występie podobnie jak po Kodaline nie spodziewałam się zbyt wiele, a tymczasem w namiocie spotkało mnie całkiem miłe zaskoczenie. Zgromadzeni mieli okazję usłyszeć między innymi wszystkie największe hity z debiutanckiego krążka artysty, czyli “Joaquim”, “Strange Entity”, “Dream Car Ocean Drive” czy “Undress” – wszystko oczywiście w perfekcyjnym wykonaniu, oprawione przy okazji w barwną kapę tj. narzutę wokalisty i jego ‘kocie’ ruchy. Oczywiście w trakcie koncertu nie mogło zabraknąć także najnowszego singla pt. “The Game”, chociaż ten akurat mnie specjalnie nie zafascynował i z przyjemnością zamieniłabym go na “Where Are You?” lub “Somebody Wants You”, których wśród utworów zagranych tego wieczoru brakowało.

Powyższe dwa występy ni jak mają się jednak do tego co na scenie wyprawia Tinie Tempah, oczywistym jest, że to właśnie brytyjski raper był największym urozmaiceniem dla naszego gustu muzycznego – nasze największe ‘przetasowanie’, o którym wspominałam nieco wyżej. W sumie o tym, że pojawimy się na tym koncercie zadecydowaliśmy raptem kilka godzin wcześniej (dla porównania o tym, że chcemy wybrać się na Sum 41 widzieliśmy na długo przed wyjazdem na Węgry) – zdecydowanie nie żałuję tej decyzji. Mimo, że moje obycie z tego rodzaju muzyką jest nikłe wręcz na pograniczu ładnego okrągłego zera, przyznaję mogłabym na takich występach pojawiać się częściej – chociażby dla urozmaicenia. Muzyk okazał się do tego być wybitnym w tym co robi. Równie utalentowana chociaż zdecydowanie w innym kierunku okazała się być holenderska formacja John Coffey – Tak, to ci sami od nadzwyczajnego refleksu wokalisty i nie marnowania dobrego piwa. Pomijając fakt, że na scenie zabrakło obrośniętego legendą dywanu to panowie pokazali jak się gra i porywa tłumy nawet na zapomnianej i ukrytej w cieniu Europe Stage. Utwóry “Dirt & Stones” i “Me vs I” wywodzące się z drugiego albumu grupy, “Bright Companions” to zdecydowanie moi faworyci z tego występu. Z resztą gdyby ktoś chciał sprawdzić jak gra powyższa kapela to właśnie po ten album powinien sięgnąć – gdyż moim zdaniem nadal jest to ich najlepszy krążek.

* Był sobie kiedyś dywan…

A potem nastała noc… Czyli festiwalowy czas na porcję elektroniki. Pierwszy rzutem na taśmę przed nasze oczy trafił francuski DJ – David Guetta, który zagarnął dla siebie honorowe godziny na Main Stage. Oczywiście nie da się nie bawić przy radiowych hitach połączonych z laserowymi rozpraszaczami (ktoś jeszcze ma tutaj duszę kota?), które zna każdy osobnik na festiwalowej wyspie. Wydaje mi się jednak, że od jakiegoś czasu każdy nowy kawałek (ba cały ostatni album) to w kółko jedno i to samo a jedyne co się zmienia to gościnnie występujący wokaliści. David jedzie na sprawdzonym schemacie i niczym nie zaskakuje – podobnie jest w przypadku jego koncertów. To samo widziałam na Orange dwa lata wcześniej, a pomiędzy tym co usłyszałam za pierwszym i drugim razem nie było zbyt wielkiej różnicy. Drugim i ostatnim zarazem występem tego wieczoru był tym razem pochodzący z wysp producent, Wilkinson. Koncert Brytyjczyka okazał się być znacznie ciekawszy i ujmujący aniżeli jego poprzednika. Gdybym miała wybierać kogo chciałabym zobaczyć jeszcze raz to zdecydowanie opowiem się za twórcą “Dirty Love”

Komentarze: