Sziget Festival 2015: Ekipa na Wyspie Wolności #part1

2015 August 28 | Sylwia


Tegoroczny Sziget Festival odbywający się w Budapeszcie [niezmiennie od kilkunastu lat] to dla naszej ekipy wzloty i upadki, chętnie jednak bawiłabym się tam dalej – a tutaj od kilku dni przebywam już w Polsce 🙁 Być może to jednak lepiej, gdyż stolica Węgier na krótko po imprezie zaczęła borykać się z burzami i nadmiarem wody na ulicach. Tymczasem ja leżąc sobie w wygodnym łóżeczku, pod kocykiem i temperaturą +39°C zaczynam pisać relację – obiecuję, że w tym roku postaram się podzielić ją na mniejszą ilość części, nie mogę obiecać jednak iż obejdzie się bez dziwacznych przemyśleń człowieka z gorączką (:

Zapraszam do czytania!
+ Dla zainteresowanych prezentacja roku ubiegłego: #1; #2; #3; #4 i #5

Dzień -1

Patrząc na ten sam dzień w roku ubiegłym robimy ogromne postępy…tym razem logistycznie z dojazdem nie było już problemów (ale Słowacja nadal stawia opory w postaci remontów, na każdym skrzyżowaniu) i udało nam się zameldować na ‘polu namiotowym’* jeszcze tego samego dnia. By nie było jednak zbyt kolorowo, że dojechały na czas to co jeszcze mogło pójść nie tak… Nieco wcześniej jeszcze przed rozłożeniem się na polu napotkały nas problemy z odbiorem biletów, które w mojej pokrętnej logice nie powinny stanowić problemu… skoro człowiek chce zostawić w kasie ‘vip/crew/staff’ kwotę równą przeciętnej wypłacie polaka to myśli, że nie powinien mieć z tym problemu. BŁĄD, ogromny błąd. Cała sytuacja rozkłada się mniej więcej na taki schemat:

1. Na liście zamiast dwóch jest jedna osoba, pani w okienku poniekąd słusznie może sprzedać w takim wypadku tylko jeden bilet… proponuje by ta jedna osoba sama weszła na teren festiwalu załatwiać problem w punkcie press, skoro nie mamy z nimi kontaktu (odcięli internety…). Albo machniemy kopytkami dwa okienka dalej do pana pod napisem ‘help desk’ -> wybieramy opcję dwa;
2. Pan w okienku ‘help desk’ rozwiązał problem, w tempie ekspresowym poświęcając na to zadanie niecałą minutę -> dopisując przy moim nazwisku +1 (przekombinowane rozwiązanie prawda?) i wracamy do pani z okienka od biletów;
2. Pięknie cacy może sprzedawać? – nic bardziej mylnego! Logiczne jest przecież, że gdy podają ci cenę w euro to nie możesz płacić w walucie Unii Europejskiej… no ba! No to wracamy do pana z okienka ‘help desk’ w myślach zastanawiając się czy coś jeszcze może pójść nie tak, znowu;
3. Pan załamuje już ręce, ale tak możecie zapłacić w euro o co chodzi tej lasce z okienka numer jeden? Pomijając, że nastąpiły jeszcze lekkie nieporozumienia z kwotami, gdyż pan kiepsko rozumiał liczby po angielsku i trzeba mu było wszystko zapisywać a liczenie to już w ogóle nie jego liga to ostatecznie dostałyśmy opaski… Po godzinie latania od okienka do okienka, stania w kolejkach i wykłócaniu się o to co nam należne.

Po tej sytuacji wyciągnęłyśmy wnioski mamy nadzieję, że dość słuszne, jadąc na Węgry pamiętajcie: zabierajcie forinty (nie euro) by unikać problemów, zrzuty ekranu z maila zawsze ale to zawsze się przydają jeżeli macie odbierać coś w magicznych okienkach (ciesze się, że je zrobiłam) i najważniejsza porada pilnujcie by nie próbowali was okantować swoim brakiem talentu do matematyki (:

Jeżeli chodzi o muzyczną stronę pierwszego dnia, to niestety po krótkiej wizycie na Europe Stage doszłyśmy do porozumienia, iż ten dzień poświęcimy na wieczorne zwiedzanie okolic centrum miasta [te mosty!]. W związku z tym jako nieliczne zrezygnowałyśmy z oglądania występu Robbiego Williamsa, który jako jedyny ciekawił nas tego dnia (swoją drogą na wyspie organizatorzy naliczyli się wtedy 80 tys. osób w sumie więcej tlenu dla nas :D).

* ‘pole namiotowe’ -> W praktyce, po za płatnymi skrawkami ziemi na wyspie nie ma pola, namioty są wszędzie tam gdzie jest wolna przestrzeń.

Dzień 0

Kolejna doba, to ta gdzie zaczyna się prawdziwa zabawa! Większość uczestników imprezy jest już wtedy w ‘głębszym nastroju’, co poniektórzy nie trafili nawet do namiotów gdyż trawnik obok baru jest znacznie lepszym posłaniem niż śpiwór czy karimata (: Drugiego dnia festiwalu muzyka też robi się nieco bardziej zróżnicowana, chociaż część scen otwierają dopiero nazajutrz… Gdy już udało nam się wrócić na teren festiwalu w okolicach południa (ups!) zdecydowałyśmy, że pierwszym występem tego dnia jaki chcemy sprawdzić jest Gentleman & The Evolution, który na głównej scenie pojawić miał się w okolicach 16. Do koncertu było więc jeszcze trochę czasu, ten został więc spożytkowany na ochłodzenie organizmu. W tym celu z pomocą przyszedł nam Dunaj i plaża, na której w tym roku od razu widać było niestety skutki europejskiej suszy… w stosunku do zeszłorocznego poziom wody w rzece znacznie się obniżył, chociaż nie jest to jeszcze poziom Wisły (dna nie widać) to różnica nadal jest drastyczna. Wróćmy jednak do tej części, która tutaj interesuje nas najbardziej …. muzyka (gdyby ktoś chciał coś wiedzieć po za tym obszarem, wystarczy mnie zapytać).

A więc Gentleman & The Evolution, już idąc pod scenę miałam świadomość, że prawdopodobnie nie dam rady tego przetrwać… skoro jednak już przyjechałam na festiwal, a w najbliższym czasie nie ma nic ciekawszego postanowiłam spróbować. Próba przetrwania czegokolwiek co podchodzi pod Reggae w 99% przypadków kończy się niepowodzeniem. Tutaj nie było inaczej, wszyscy fani muszą mi wybaczyć (a jestem pewna, że pan o dobrych manierach już to zrobił!), ale na trzeźwo, po alkoholu, po czymkolwiek nadal nie byłabym w stanie wytrwać do końca koncertu i po dwóch czy trzech piosenkach zapadłam się pod ziemię. Moja głowa wychyliła się lekko z nory dopiero w czasie koncertu francuskiej formacji Babylon Circus. Grupa, która sama swoją muzykę oisała jako gatunek Gipsy Rock to naprawdę zakręcona forma zespołu z równie zakręconą muzyką. Ale za to jaką pozytywną! Stojąc w namiocie A38 wraz z koleżanką czułyśmy się w połowie jak na koncercie, a w połowie jak na cyrkowej arenie. Mogłyśmy robić absolutnie wszystko mosh’ować, biegać w kółko jak ćma za światłem czy stać i się śmiać nie byłoby to nic dziwnego. Na przysłowiowej ‘sali’ zebrał się zestaw prawdziwych dziwaków, którzy akceptowali wszystko być może pod wpływem hipnotyzujących melodii tej kapeli…. Było to dla nas prawdziwe zaskoczenie i szczerze chętnie wybrałabym się na taki występ jeszcze z pięć razy gdyby oczywiście pojawiła się taka możliwość (: Niestety wszystko co dobre szybko się kończy i potem trafiłyśmy na reprezentującego Izreael PANA nazywającego się -> Asaf Avidan. Wszyscy znamy pana, chociaż niewiele osób zdaje sobie z tego sprawę, w sumie ja sama do niedawna także żyłam w przekonaniu, że irytująca piosenka “One day / Reckoning Song” jest dziełem kobiety (moja ignorancja osiągnęła nowy lvl). Ot co pan wokalista ma wysoce charakterystyczny równie wysoki głosik. Tutaj podobnie jak i w pierwszym przypadku moje muzyczne przyzwyczajenia wygrały z ciekawością i szybko udałyśmy się w kierunku namiotu A38 gdzie nareszcie grało coś w naszym klimacie (:

Nasza pierwsza styczność z artystami pochodzenia holenderskiego na tym festiwalu to nie kto inny jak grupa Kensington. Ale zacznijmy od wyjaśnienia dlaczego wspominam tutaj o “styczności z holendrami” -> gdyby się dobrze przyjrzeć tegoroczny line-up składał się w dużej mierze z artystów z tej części Europy, do tego by było fajniej, wielu postronnych ludzi na festiwalu też urwało się z pól tulipanów. Wyjaśnione? To ok, zostawmy narodowość panów w kapeluszach w tle i pogadajmy trochę o muzyce bo po to tutaj się wszyscy zebraliśmy. Grupa muzycznie przypomina nam nieco Kings Of Leon, na żywo ta różnica zaciera się jednak całkiem sprawnie. Powiem nawet, że dawno nie udało mi się trafić na koncert gdzie znałam raptem dwa utwory a wyszłam bogatsza o nową kapelę do ‘wielbienia’ niczym 13-letnia dziewczynka w stosunku do Black Veil Brides… [Porównania godne człowieka z wysoką gorączką, wiem] Pod koniec roku tj. w Listopadzie chętnie przekonam się po raz kolejny jak dobrze zespół się prezentuje, tymczasem przytaczam dla niedowiarków fragment koncertu podrzucony mi przez wyszukiwarkę – o tutaj jest nagranie, chociaż nie oddaje to całego klimatu jaki panował w namiocie to prezentuje zdolności muzyków. Nadmienię jeszcze, że kawałek noszący nazwę “All for Nothing” to był jeden z tych, na który byłam przygotowana teraz żałuję, że nie sprawdziłam obu albumów siedząc na dworcu w Krakowie gdzie niechcący miałam przesiadkę. Czas na szybką przerwę, w tym roku nie były one bieganiną po polu, tak to jest gdy przestajesz się gubić i nie potrzebujesz mapy by dotrzeć 10 metrów dalej. Nie odejmuje to uroku zabawie, a oszczędza nogi, które po tygodniu na wyspie i tak odpadają z ‘zawiasów’… Znowu się zapędzam w złe rejony, ups … Przedostatnim koncertem tego dnia nie był nikt inny jak brytyjska formacja – Florence + The Machine. To była moja pierwsza okazja by przekonać się dlaczego Florence Welch i ekipa wzbudzają takie emocje nie tyle co w naszym kraju ale ogólnie. Pierwsze spostrzeżenie na jakie byłam w stanie się zdobyć – to gdzie podziały się wianki?? Okazuje się, że europejska mieszanka dziewcząt ma trochę więcej oleju w głowie i kwitki pojawiały się pod sceną w skromnej ilości. Po za roślinnością na głowach panien spodziewałam się też dawki muzyki połączonej z wokalem, którym przez wiele lat gardziłam….kto czytał moją recenzję ostatniej płyty ten wie jak bardzo byłam nastawiona negatywnie do charakterystycznego ‘wycia’ jakie tutaj znajdziemy. Okazuje się jednak, że zarówno nowa płyta, jak i poprzednie na żywo nie wypadają najgorzej. Chociaż po godzinie ma się już dość – tudzież set się ciągnie w nieskończoność. Skończę tym, że “Delilah” (tak znam tytuły) ujęła mnie za serce i wycięła z niego trochę nienawiści – od teraz jeżeli znowu nadarzy się okazja prawdopodobnie dobrowolnie przejdę się posłuchać setu anglików.

Na koniec w planach było zobaczenie Infected Mushroom, mimo przygotowania i osłuchania się wcześniej z numerami formacji, po dwóch numerach dałyśmy ciała i poszłyśmy kultywować zasłużony wypoczynek w naszym pięknym namiocie, gdzie znalazłby się nawet prowizoryczny stół (nie to nie jest żart).

Dzień 1

Dzień trzeci, oznaczony jedynką rozpoczynamy zwyczajowo od ruszenia czterech liter z namiotu (zaskoczeni?), tylko po to by się ogarnąć i iść zobaczyć występ amerykanów, których muzykę skromnie nazywam “biesiadną muzyką dla pijaków” – tj. Gogol Bordello. Oczywiście jak przystało na wiecznie trzeźwą osobę, bawiłam się świetnie szczególnie biorąc pod uwagę panujące warunki pogodowe oferowane mi przez Budapeszt popołudniu. W końcu nie można zbytnio przeginać, gdy słońce próbuję spalić ci skalp bez udziału substancji łatwopalnych (:
Nieco później poświęcamy chwilkę by zobaczyć niedocenianą kompletnie przez szerszą publikę grupę The Horrors, którzy gościli na Main Stage niedługo po Gogol. Tutaj nawet godzina nie jest wytłumaczeniem dla tak małej garstki osób, która przyszła oglądać show… aż szkoda tych ‘niedożywionych’ chłopaków. Rozumiem, że nieco smęcą tym swoim posępnym indie, są jednak całkiem dobrą formacją a już na pewno godną uwagi! Skoro ludzie poświęcają się by przyjść na Alt-J (niezły tłum tam był), do których przejdziemy nieco później to dlaczego u diabła nie przyszli zobaczyć też TH? Gdyby ktoś raczył mi to wyjaśnić to zapraszam do rozmowy, tymczasem muzycznie pomimo tego, że absolutnie nie jest to moja bajka Brytyjczycy przypadli mi do gustu. Chciał nie chciał w planach miałam zobaczenie amerykańskiej formacji Halestorm, która chwilę później zaczynała swój set w namiocie A38, tak więc to tam pokierowałam swoje nogi zaledwie po połowie występu wyspiarzy. Przejedźmy więc do omawiania występu Lzzy Hale i ekipy. Nie jestem fanem damskich wokali, jak wiele kobiet mam z tym jakiś niezidentyfikowany problem (być może dlatego, że te laski mi się nie podobają i nie fascynują mnie ich biusty)… Amerykańska wokalistka należy do nielicznych wyjątków od reguły i z przykrością przyznaję, że po występie na żywo pozostaję przy tym zdaniu. Najlepszy utwór (bo tutaj już znam tytuły WOW) definitywnie “Freak Like Me” ale i “Amen” z ostatniej dość słabej płyty nie wypadł najgorzej. Klimat namiotu w połączeniu, z prawdziwymi fanami cięższego grania (zbyt wcześnie by lamusy się pojawiły przecież) sprawił, że był to naprawdę fajny koncert. Nawet gdy nie udało mi się załapać na najbardziej znane “I Miss The Misery”, bo trzeba było przebiegać przez teren festu by zdążyć na “moją” gwiazdę wieczoru.

THE SCRIPT to jest moja osobista gwiazda wieczoru i największe zaskoczenie tego dnia. Kto słuchał płyt Irlandczyków ten wie, że nie wydają się być w żaden sposób hiper-mega-ultra żywą kapelą, raczej tą która smęci i zanudza na śmierć. Koncert okazał się jednak kompletnym przeciwieństwem pozorów jakie sprawiają… I aż żałuję, że odwołano polski koncert by ludzie w naszym kraju mogli się o tym przekonać. Wracając do Budapesztu, największe wrażenie na tłumie wywołało nic innego jak kawałek “Hall Of Fame”, dzięki któremu świat usłyszał o tej kapeli (a przynajmniej ci, którzy wcześniej jej nie znali). Nam najbardziej do gustu przypadło “If You Could See Me Now” a także fakt, że nie zabrakło kawałków z pierwszej płyty, chociażby “Before The Worst” ♥. Niektóre zespoły mają brzydki zwyczaj zapominania o pierwotnych dokonaniach gdy prawdziwy hit znajdzie się na trzecim krążku, także szacunek. Nie jestem jednak pewna, czy panowie zagrali utwór “Man on a Wire” z najnowszego albumu… chyba w pewnym momencie straciłam kontakt z rzeczywistością…. Ale na krótko bo już wracamy do tematu Alt-J, bo to oni wg. organizatorów byli tego wieczoru najważniejszą atrakcją głównej sceny festiwalu i co za tym idzie pojawili się tam jako kolejni… Ciekawe czy zebrane pod sceną tłumy przyszły ululać się do snu czy może odpoczywać z piwkiem w ręku? Pomimo szczerych chęci zrozumienia tego muzycznego fenomenu nie udało mi się wytrwać więcej niż dwóch utworów i to jeszcze na siłę. Czegoś tak nudnego na koncertach, dawno już nie przyszło mi słuchać i cieszyłam się szczerze iż mogłam uciec do namiotu. Gdzie chwilę później miałam dostać ostatniego tego wieczoru ‘energetycznego kopa’ od Enter Shikari. W przeciągu ostatniego roku miałam to szczęście widzieć anglików trzy razy i dopiero w czasie tego ostatniego dane mi było usłyszeć więcej starych kawałków niż ktokolwiek mógł się tego spodziewać. Nie zabrakło dawno nie słyszanego na żywo “Sorry You’re Not A Winner”, a przy okazji braku umiejętności klaskania w odpowiednim momencie (zawsze i wszędzie, nigdy się ludzie nie nauczą) 😀 Pojawiła się okazja by pokrzyczeć “We need to fucking erupt!” i nabić sobie sporą ilość siniaków [z tego miejsca, pozdrawiam moje kolano] przy równie dawno nie słyszanym “Destabilise”. Nie było by też udanego setu bez typowych dla formacji elektronicznych, z dupy wziętych wstawek, do których zamiast obijać sobie twarze można spokojnie potańczyć niczym w klubie. W sumie jedyną wadą tej nieco ponad godziny w namiocie było wykonanie “Torn Apart”… singiel z nowego krążka jakoś nie specjalnie wgryzł się w festiwalowy klimat. Ciesze się, że miałam możliwość być na tym koncercie i poważnie rozważam możliwość udania się na kolejny. Tym razem już zwykły klubowy by sprawdzić, mam nadzieję większą część nowych piosenek.

Tym sposobem zakończyliśmy część pierwszą, kolejna, tudzież kolejne dwie pojawią się niebawem. Ale już teraz informuję wszystkich, że na mojej ścianie wisi kalendarz w którym odliczam dni do kolejnej edycji Sziget Festival, gdyż nie ważne jak słaby line-up może się pojawić, albo jak bardzo nie pasujący do mnie to wydarzenie zasługuje na bycie tam rok w rok dla samej atmosfery.

Komentarze: