
Relacja z Sziget Festival ’14 – część V i ostatnia.
2014 December 3 | SylwiaNastał więc i czas na pożegnanie z serią opowieści z tegorocznego Sziget Festival. Przed wami ostatnia, piąta już część relacji z wyspy położonej na rzece Dunaj przepływającej przez Budapeszt. Dzień siódmy i zarazem finałowy był urozmaicony w wiele różnego rodzaju muzycznych doznań, wielu artystów chciałam zobaczyć i ocenić. Tak więc główną rozrywką w krótkich przerwach było bieganie od sceny do sceny.
Dzień rozpoczynał się od jednego z licznych objawień gatunku indie z Wielkiej Brytanii. Mowa oczywiście o The Kooks, których w czerwcu bieżącego roku można było zobaczyć także na scenie w Polsce (Orange Warsaw Festival). Pozytywnie nastawiona porobiłam parę zdjęć w początkowej fazie koncertu i te ‘genialne’ innaczej ujęcia możecie zobaczyć tutaj. W międzyczasie przeleciał mi mój ulubiony kawałek i prawdopodobnie nadal ten najbardziej znany twór wyspiarzy – “Always Where I Need to Be”. Cofając się jeszcze dalej do debiutu grupy nie zabrakło w czasie dość długiej setlisty takich kawałków jak “Seaside”, “Naïve” czy “Ooh La”. I to zdaje się one bardziej przypadły do gustu obecnym pod sceną fanom. Bawiąc się w rytm piosenek “Down” albo “Westside” odnosiło się wrażenie, że najnowsze, tegoroczne utwory nie trafiły jeszcze do szerszej publiczności. A owa publiczność nie wiedziała w jaki sposób zareagować w takiej sytuacji. Dziwny to fakt zważywszy na skoczność chociażby wspomnianego wcześniej kawałka “Down”. I choć ostatecznie nowy album pt. “Listen” nie zapadł mi jakoś szczególnie w pamięć, to nawet nowe kawałki w wersji live utwierdziły mnie w przekonaniu iż warto było zobaczyć Brytyjczyków na scenie.
Na wyżej obecnym zdjęciu widać wokalistę The Kooks, i mimo szczerych chęci nie potrafię powiedzieć co się w danym momencie zadziało. Fotka jest jednak dość zabawna 🙂
Chwila jaka w moim planie dnia została przeznaczona na występ OutKast nie była zbyt długa. I w tym razem podobnie jak na OWF raczej nie przypadli mi do gustu. Nadrobiłam jeden brak z Warszawy i usłyszałam “B.O.B.”, niestety na “Ms. Jackson” nie udało się już załapać – trzeba było bowiem pognać do namiotu A38. A tam dowód na to, że punk nadal żyje swoim życiem – NOFX. Początek koncertu upłynął nam na ‘pływaniu’ przez tłum do odpowiedniego filaru, powszechnie bowiem wiadomo miejsce spotkań musi być jasno określone. Potem nie brakło takich hitów jak “Linoleum”, “Don’t Call Me White” w atmosferze unoszących się oparów alkoholu w przepełnionym namiocie. Być może wir zabawy mnie nie porwał, bo zmęczenie wywołane sypianiem na ziemi sięgało już punktu kulminacyjnego nie mogę zaprzeczyć jednak iż panowie zaczynający granie niemal dekadę przed moim urodzeniem kupili moje ucho.
Po udanym koncercie w punkowym klimacie przyszedł czas na to o co nikt by mnie nie oskarżył gdybym sama nie składała tego ‘zeznania’ – wyprawa przez strefę Mercedes Benz (na skróty, po 6 dniach nareszcie opanowałyśmy tajne przejścia) pod główną scenę gdzie publikę porwać miał Calvin Harris. Może to szkocka krew w jego żyłach a może jakaś ukryta moc sprawiła, że nie miałam ochoty opuszczać placu, nad którym latało kolorowe konfetti, świeciły tryliardy kolorowych świateł i szalały płomienie. Trzeba mu przyznać potrafi stworzyć show, które zostawia niezapomniane wrażenia. Jeżeli chodzi o samą setlistę, nie potrafię podać kolejności w jakiej grał swoje hity, które od dobrych dwóch lat masakrują nasze uszy prosto z radia – gdzie, ktoś definitywnie nacisnął guzik repeat. No bo komu obce jest “We Found Love” z udziałem Rihanny albo “Sweet Nothing”, gdzie z kolei mamy okazję usłyszeć Florence Welsh? Chyba, że ktoś żyje w próżni, która nie występuje raczej w warunkach naturalnych na tej planecie 🙂 Nie spodziewałam się, że nie tyle iż wytrzymam to jeszcze mi się spodoba – a jednak.
Niestety by zobaczyć wszystko co by się chciało, set szkota trzeba było opuścić przed czasem by pognać do namiotu gdzie do występu La Roux zostały sekundy. Nie moja to bajka, nie mój zły smok i dobry rycerz. Przyznaję jednak, że jak na dwie, trzy piosenki, które są mi znane w całości sam koncert nie wypadł tak źle jak z początku obstawiałam. “Bulletproof”, “In for the Kill” sprawiły, że pozbyłam się swoich wyrzutów sumienia za opuszczenie wcześniej głównej sceny. Do tego artystka nie strzeliła fochem niczym Morrissey gdy duża fala ludzi wyszła na zewnątrz bocznym wejściem do namiotu by zobaczyć finalną część show Calvina Harris’a – fajerwerki, za to więc duży podziw. A na sam koniec festiwalu Darkside w namiocie. Odnośnie tego koncertu mogłabym pisać wiele ale raczej w pamiętniku aniżeli tutaj – powiem więc tylko, że wprowadzili publiczność w klimat swoich utworów a set, który ostatecznie zagrali wydawał się niezwykle krótki. I tylko żałować, że krótko potem zakończyli swoją działalność w końcu jak podejrzewam nie tylko ja mogłabym oglądać ich show godzinami.
Podsumowując jeszcze moje wypociny chciałabym pogratulować wytrwania czytelnikom do końca, przeczytania od środka albo zerknięcia jedynie na to zdanie. Festiwal był niesamowitym przeżyciem, wycieczką uczącą języka węgierskiego na lvl expert i pomimo, że nadal nie wiem jaki smak serka udało nam się kupić w Auchanie już czekam na przyszły rok i edycję 2015.