
Relacja: Udany powrót do przeszłości – My Chemical Romance, Prague Rocks 2022
2022 June 15 | SylwiaGdy w 2013 roku grupa My Chemical Romance ogłosiła zawieszenie swojej działalności w sieci nie brakowało głosów zdziwienia i rozpaczy. Byli też i tacy, którzy całkowicie rozumieli decyzję zespołu, jednak ja osobiście przeżywałam wciąż niesamowity niedosyt po warszawskim koncercie na Orange Warsaw Festival. I nie ukrywam znalazłam się w tej pierwszej grupie internetowych niedowiarków, tym bardziej że wszystko wskazywało na to iż kolejnego razu już nie będzie. Moja radość w 2019 roku jest nie do opisania, przez myśl przeszła mi nawet podróż na drugi koniec świata – oczywiście na ziemię szybko sprowadziły mnie finanse, bilety sprzedające się na pniu, a niedługo potem jeszcze pandemia. W międzyczasie na szczęście wyklarowała się też Europejska trasa, która co prawda przesunęła się w czasie aż o dwa lata, ale oto jesteśmy w Pradze na wydarzeniu Prague Rocks. Przeszkody zostały pokonane, należy zadać więc pytanie, czy było warto? – Ależ tak! Przechodząc do sedna zapraszam do przeczytania naszej relacji z koncertu w O2 Arena.
Większa część naszej ekipy pochodzi z Dolnośląska dzięki czemu do stolicy Czech mogliśmy wybrać się autem i pozwolić sobie przy okazji soboty na zwiedzanie miasta. Tak więc w Pradze pojawiliśmy się stosunkowo wcześnie rano. I tutaj ku naszemu zaskoczeniu pod halą, w której zaplanowany był koncert już zbierali się pierwsi fani. Przez pewien czas byłam przekonana, że ta tradycyjna metoda witania bramek została już zażegnana. Okazuje się jednak, że nie, to tylko ja robię się zbyt dorosła by kultywować te zwyczaje (chociaż dorosłość u mnie jest pojęciem względnym). Fajnie było jednak przekonać się, że muzyka jednej z twoich ulubionych kapel nadal trafia do ludzi do tego stopnia, że gotowi są koczować w palącym słońcu na swoich idoli. Gdy powróciliśmy już pod O2 tuż przed otwarciem bram, tłum okazał się być kilkukrotnie większy i jeszcze bardziej ‘barwny’ aniżeli wcześniej. Wpuszczanie tej mieszanki ludzi na płytę i trybuny poszło sprawnie i gdy już znaleźliśmy się w środku pozostało tylko czekać na tą wyczekiwaną latami godzinę. W między czasie dla rozgrzania publiki na scenie pojawiły się jeszcze dwie kapele, obie raczej słabo kojarzone. Pierwsza rodzima dla naszych południowych sąsiadów – Manon Meurt. Dla mnie jako osoby, którą zazwyczaj męczy jednostajna w większości instrumentalna muzyka nie był to fenomen tego wieczoru. I chociaż nie rozumiem tego wyboru, to doceniam fakt iż Czesi dostali szansę pokazania się przed tak liczną publiką we własnym kraju. Dalej było już odrobinkę żywiej, na scenę wkroczyli Szwedzi z grupy Eclipse. I chociaż formacja ta jest obecna na scenie od ponad dwóch dekad, co dała też odczuć swoim występem na scenie, to nadal klimatem nie pasowała do tego wieczoru równie mocno co ich poprzednicy. Na plus chciałabym podkreślić, że pomimo skromnego zasobu osób znających ich twórczość grupa nadal potrafiła przekonać do siebie słuchaczy i dać fajny, energiczny koncert. Całkiem przypadkiem z tej części wieczoru najbardziej zapadł mi w pamięć kawałek “Bite The Bullet”, stosunkową nowość w dorobku tego zespołu, która wyjątkowo spotkała się z wyjątkowo pozytywnym odbiorem wśród zgromadzonych. Wspomniany wyżej numer szwedzkiej formacji wypadał mniej więcej na koniec setu niewiele więc dzieliło nas od rozpoczęcia prawdziwej nostalgicznej podróży, na którą wszyscy liczyli tego dnia.
Wejście amerykanów na scenę nie przeciągnęło się w czasie, a gdy już się na niej pojawili nie brakło prawdziwych emocji wśród zgromadzonych. “The Foundations of Decay” pomimo tego, że jest kompletnie nowym utworem wypuszczonym na dniach przed koncertem, spotkało się z bardzo pozytywnym przyjęciem. A na sali ze świecą było szukać osoby, która by tego kawałka już nie poznała. Oczywiście z najbardziej żwawym odzewem ze strony publiki spotkały się ponadczasowe szlagiery takie jak „I’m Not Okay”, “Helena”, „Welcome To The Black Parade” czy „Na Na Na (Na Na Na Na)”. Jednak znaczne większą przyjemnością dla mojego ucha i pewnie nie tylko mojego były nie te ‘standardowe’ utwory czy nowość, a te, które okazały się być złotym strzałem właśnie dla Pragi – „This Is How I Disappear” ♥ oraz „Mastes of Ravenkroft”. W tym miejscu warto zwrócić uwagę, że My Chemical Romance jako jeden z naprawdę nielicznego grona zespołów wraz z każdym koncertem w Europie prezentował unikatowy zestaw granych numerów, dzięki czemu każde z wydarzeń było na swój sposób wyjątkowe. Jednocześnie sięgając po nietypowe kawałki grupa nie straciła na jakości grania, wszystkie piosenki zostały wykonane zawodowo (no ba!), a nagłośnienie w O2 zostało idealnie dostosowane. Przynajmniej dla najwyższej trybuny gdzie znalazło się moje miejsce. Z perspektywy czasu cieszę się nawet, że tak się złożyło, bo ‘płyta’ optycznie mnie zawiodła. Stłoczeni fani może i wykazywali nadmiar emocji w decybelach, patrząc jednak z góry brakowało tam ruchu – stateczna publika to nie jest nic do czego przyzwyczajają nas nasze rodzime koncerty. I wybierając się na jakikolwiek występ w Czechach należy brać na to poprawkę – na marginesie mówiąc. Wracając jednak do głównego wątku to koncert MCR po niemal dziesięciu latach przerwy w graniu uważam, za fantastyczny w każdym calu. Towarzyszące mi odczucia były takie jakby ta kapela nigdy nie zeszła ze sceny, a żadne z nas nie postarzało się o tą dekadę. Jedyne czego mogłabym sobie życzyć, to ciekawszy dobór supportów, a w marzeniach połączenie występów My Chemical Romance i The Used.