
Relacja: Sziget Festival 2022 (10-15 Sierpnia, Budapeszt)
2022 August 20 | SylwiaZa oknem burzliwa pogoda czas więc na powroty do wspomnień – tym razem na warsztat wchodzimy z kolejną odsłoną węgierskiego Sziget Festival. Impreza trwająca niemal tydzień odbyła się jak zazwyczaj na budapesztańskiej wyspie Óbudai-sziget, do której prowadzi linia wesołej kolejki podmiejskiej HEV. Dlaczego wesołej? Cóż jeden ogólnie dostępny sposób by dostać się w rejony festiwalu stawia sprawę jasno – 40 tysięcy ludzi dziennie musi przemieścić się z punktu A w mieście do punktu B na jego obrzeżach. Większa część tych osób wybierze właśnie najbardziej oczywisty – i zarazem najszybszy środek transportu. Szczęście w nieszczęściu pociąg kursuje średnio co 20-30 minut i nikt z podróżnych nie był zmuszony stosować indyjskich metod podróżowania na dachu 😉 Wracając jednak do samego wydarzenia, bo już powoli odchodzę od tematu – to miało ono miejsce w dniach 10 – 15 sierpnia i była to pierwsza edycja od 2019 roku. Jak dobrze wiemy pandemia w ostatnich latach zrobiła swoje i podobnie jak w przypadku praktycznie każdego masowego wydarzenia tego typu na terenie Europy, również i to była wstrzymane dzięki obostrzeniom. Dopiero uznanie globalnego wirusa za szczep grypopodobny otworzyło na nowo furtkę do muzycznej zabawy. Czy dwa lata przerwy sprawiły, że Sziget zyskał i impreza stała się jeszcze bardziej barwna? Odpowiedzi na to pytanie jest tak samo wiele jak uczestników tego wydarzenia – moje zdanie znajdziecie poniżej. Jednak już teraz zdradzę, że moje oczekiwania nie spotkały całkowitego spełnienia.
Dzień 1 i 2 – “Aklimatyzacja”
Dla uproszczenia podzielmy moją festiwalową historię na pod rozdziały. Zaczynając od pierwszego czyli aklimatyzacji w starym lecz nowym otoczeniu. Można by powiedzieć, że dwa pierwsze dni wydarzenia upłynęły mi pod znakiem organizacyjno – spostrzegawczym najprościej rzecz ujmując. Do Budapesztu zawędrowaliśmy w dwie osoby, ja doświadczona i mój towarzysz, który po raz pierwszy znalazł się na tym konkretnym wydarzeniu. Pomimo tej znaczącej różnicy oboje już po wyjściu z kolejki mieliśmy delikatne problemy z lokalizacją poszczególnych punktów. Szybko okazało się bowiem, że teren dotychczas zajmowany przez organizatorów Szigetu uległ znacznemu zmniejszeniu – przez co wszystko co miało się tam znaleźć zostało rozlokowane bliżej siebie w mniej przejrzysty sposób – szczególnie gdy w grę wchodzą przyzwyczajenia. Na ratunek przybył tłum – tłum do wymiany biletów na opaski. Ta część nigdy nie przebiega sprawnie niezależnie od imprezy i włożonych w to starań. Zawsze wytworzy się jakieś zamieszanie, ktoś zapomni dokumentów, w jednym momencie w kolejce będzie 5 osób w drugim będzie to 50. Więc powiedzmy, że ten proces przebiegł w miarę korzystnie, bez większego polotu. Dalej już po przejściu przez bramki ponownie trzeba było odnaleźć się w nowo-starych ścieżkach, tutaj sprawa wygląda o tyle prościej, że przy wejściu jak co roku na każdego czekał „Sziget Passport”, a w nim bezcenna mapa! {foto} Jak widać na załączonym obrazku wyspa częściowo przeobraziła się w rezerwat przyrody, co nie do końca dobrze rzutuje dla bywalców wyspy korzystających dotychczas z darmowego pola namiotowego. Początkowo nie było jeszcze tego aż tak widać, ale wraz ze wzrostem liczby przybyłych festiwalowiczów namioty rozrastały się w alejkach jak grzyby po deszczu. Warto brać to pod uwagę planując przyszłoroczny wyjazd – miejsca jest mało i zdecydowanie wygodniej, pewniej mogą czuć się osoby, które dopłacą do miejsc kempingowych lub zdecydują się na nocleg w mieście. Szkoda, bo spanie kilkanaście metrów od sceny w przyległym lasku pełnym rozweselonych trunkami współtowarzyszy miało swój specyficzny klimat. Nie wspominając już o tym, że przy takiej lokalizacji swojego ‘lokum’ można by spokojnie przespać mało energiczny koncert Kings Of Leon, którzy gościli w Budapeszcie jako gwiazda drugiego wieczoru. Zamykająca pierwszy dzień Dua Lipa zdecydowanie lepiej poradziła sobie z wprowadzeniem imprezowiczów w taneczny nastrój – Węgrzy mieli większe szczęście niż uczestnicy naszego rodzimego Opener’a, koncert wokalistki po pierwsze odbył się, a po drugie miał miejsce w pełnym słońcu. W czasie występu Brytyjki nie zabrakło ani jednego z jej hitów, tak więc mieliśmy okazję wysłuchać między innymi “Physical”, “One Kiss” czy “Cold Heart”. W moim odczuciu najlepiej sprawdziło się jednak akuratnie będące na czasie “Love Again”. Wracając do amerykanów z Kings Of Leon, o których już rąbka tajemnicy zdążyłam uchylić niestety nie zaskoczyli i wypadli dużo gorzej aniżeli w 2015 roku. “Sex On Fire” czy “Use Somebody” nie jest w stanie uratować setu, w którym przewija się wiele nowości zdecydowanie mniej przyswajalnych aniżeli najbardziej znane wydawnictwo zespołu (przyp. “One by The Night”, 2008). Z kolei występująca przed formacją grupa Bastille po raz kolejny pokazała, dlaczego tak często jest zapraszana na tego typu imprezy. Czy jesteś trzeźwy czy też nie, czy chowasz się latami w piwnicy nie słuchając radia i tak dobrze się bawisz do radiowych przyśpiewek anglików. Polecam z całego serca zobaczyć tą ekipę chociaż raz na żywo, naprawdę warto. Równie pozytywnie zapamiętałam występ Rüfüs Du Sol, czy Milky Chance. Przy tych drugich zostawię was z “Colorado”, które na żywo jest jednym z moich najlepszych wspomnień z całego festiwalu. Za to “Stolen Dance” straciło swoją moc już dawno temu 😉
Dzień 3 i 4 – “Pojawiają się Węgrzy”
W kolejnych dniach na wyspie zaczęło się robić nieco ciaśniej (a już było słabo przez rozlokowane wszędzie namioty), wśród uczestników festiwalu pojawili się bowiem rodzimi mieszkańcy Węgier korzystający z dobrodziejstw imprezy weekendowo. Jeżeli jednak ich największym celem był występ piątkowej gwiazdy tj. Justina Bieber’a to mocno się przeliczyli. Kanadyjski muzyk, który de facto co miał osiągnąć w muzycznym świecie już osiągnął nie popisał się ani tańcem ani śpiewem. W sumie po prostu się pojawił coś zaśpiewał, wypowiedział kilka oklepanych tekstów ze sceny zawinął się i pojechał dalej. Aczkolwiek fanki zgromadzone przy barierce na pewno się ze mną nie zgodzą – więc to po prostu chyba nie moja liga 🙂 Za to poprzedzający występ Justina, wokalista Stromae chwycił mnie za serce. Fenomenalny koncert, na którym śpiewasz po francusku nawet gdy nie rozumiesz ani jednego słowa. “Tous Les Mêmes” towarzyszyło mi cały czas z tyłu głowy jeszcze w sobotę, szybko jednak zostało wyparte gdy na scenie pojawiła się formacja Kensington. Występ holenderskiej grupy miał być dla mnie swego rodzaju upamiętnieniem dobrych czasów – była to jedna z nielicznych już okazji by zobaczyć ich w najbardziej znanej formie. Wokalista Eloi Youssef, w najbliższym czasie ma bowiem ostatecznie zakończyć współpracę z zespołem. Niestety wraz z rozwojem występu z perspektywy słuchacza wyglądało to tak jakby frontmen nie chciał być na scenie tego dnia. Na poprawę tego wrażenia “Riddles” posłuchałam więc jeszcze raz po powrocie do hotelu, na nagraniach z Wrocławia sprzed kilku lat. Wracając jednak na wyspę to Lewis Capaldi dał z siebie naprawdę wiele, zarówno wokalnie jak i humorystycznie. Dawno nie widziałam na estradzie nikogo z takim wielkim dystansem do siebie. Chociaż trochę tego dystansu publika dostała po prostu gratis, bo jedna płyta to wciąż nie wystarczająca ilość materiału, w stosunku do czasu jaki został przewidziany na jego set. Wokalista obiecał jednak, że już niedługo przekonamy się, iż dalej coś tworzy. Tymczasem musiało nam wystarczyć “Before You Go” czy “Someone You Loved” z przerwami na dyskusję o pewnych częściach ciała. Na dopieszczenie muzycznych wrażeń został nam jeszcze Calvin Harris, Brytyjczyk którego twórczość można usłyszeć niemal w każdym radiu nie pozostawił nas bez swoich największych hitów. Przez “Blame”, “Outside”, “Feel So Close” do świeższych kawałków jak “How Deep Is Your Love” czy “Potion”. Występ nie zaskoczył, ale też nie pozostawił niesmaku – brakło energii wśród zgromadzonych, porównując to z koncertem w 2014 roku byli wręcz ospali. A może przyczyna takiego stanu rzeczy leżała po stronie upałów, suszy i wszechobecnego pyłu? Ciężko mi powiedzieć…
Dzień 5 i 6 – “Trwa wygaszanie”
Dwa ostatnie dni wydarzenia, czyli niedziela i poniedziałek to okres ponownego przystosowania i powrotu do smutnego życia poza festiwalem. Co widać po tym jak ludzi na wyspie ubywa już z godziny na godzinę, jednak koncerty trwają jeszcze w najlepsze. I chciałoby się powiedzieć, że w końcu najlepsze zawsze zostawia się na koniec. Tymczasem w przypadku tego typu wydarzeń i świadomości, że najwięcej gości zbiera się właśnie w początkowej fazie weekendu line-up na Niedzielę pozostawił już wiele do życzenia. Mniejsze sceny oferowały średnio interesujące występy z czego najlepszym wyborem okazało się być show amerykanów z Palaye Royale oraz kanadyjskiej grupy Caribou. Oba zlokalizowane w Freedome czy jak kto woli w wyspiarskim namiocie. Na głównej scenie zaś nie specjalnie popisały się tego dnia wokalistki Sigrid i Anne-Marie. Finalnie największym zawodem był finał tego dnia, czyli gwiazda wieczoru – Tame Impala. Australijczycy być może mają grono swoich wiernych fanów i nie ujmując im robią kawał świetnej roboty, ale festiwalowa scena gdzie odbiorcy mają różne muzyczne gusta nie jest dla nich. A przynajmniej ja odczytałam tak zachowanie otaczających mnie słuchaczy i sama czułam się podobnie względem tego co zaprezentowali. Ale żeby końcówka naszej relacji nei miała tak złego wydźwięku to musimy przyznać iż poniedziałek został zamknięty z prawdziwą brytyjską klasą. Grupa Arctic Monkeys powracająca po dłuższej przerwie pokazała jak grać muzyką alternatywną i jednocześnie pobudzać ludzi do życia. Zgromadzeni fani usłyszeli szereg klasyków od “I Bet You Look Good On The Dancefloor” przez “Fluorescent Adolescent” aż do “Do I Wanna Know?” czy “Why’d You Only Call Me When You’re High?”. PO tak świetnym występie pozostaje mieć nadzieję, że Anglicy już wkrótce uraczą nas nową muzyką i kolejnymi występami.
Podsumowując całość naszej wyprawy nie da się stwierdzić jednoznacznie, czy jesteśmy już chodzącą piaskownicą, czy też nie. Z pewnością tony pyłu i brudu z włosów pozbywaliśmy się jeszcze przez kilka kolejnych dni, a płyny uzupełniamy do dziś, ale finalnie było warto! Wyspa przeszła sporo zmian, z koncertami bywało różnie jednak sama atmosfera i ludzie nie ulegają zmianie. To nadal jest i będzie wyspa prawdziwej wolności. Dlatego też do zobaczenia za rok!