
Relacja: Impericon Never Say Die! Tour 2014
2014 December 6 | AniaImpericon Never Say Die! Tour to jedna z większych imprez tego rodzaju, która odbywa się na starym kontynencie. Po raz pierwszy ten festiwal odbył się w 2008 i swoim zasięgiem objął cztery europejskie państwa, dzisiaj odbywa się już w niemalże całej Europie. Po dwóch latach nieobecności tego wydarzenia w Polsce, festiwal powrócił do naszego kraju, a wraz z nim gwiazdy światowego formatu hardcore’owej sceny. W tym roku było naprawdę mocno i głośnie. 15 listopada na scenie pojawiły się kapele takie jak: Terror, Comeback Kid, czy Stick to Your Guns, więc niech żałują wszyscy Ci, którzy nie bawili się z nami tego wieczoru w warszawskiej Proximie.
Ten wieczór rozpoczął się występem Amerykanów z Capsize. Ta młodziutka kapela, która dopiero stawia swoje pierwsze kroki w muzycznym świecie, przyjechała promować swój debiutancki album “The Angst In My Veins”. Był to ich pierwszy występ nie tylko w naszym kraju, ale także pierwsza trasa po Europie. Podczas ich koncertu mogliśmy usłyszeć ich najnowsze kawałki takie jak: “Linger”, “Pale”, czy sam tytułowy utwór. Muzycy nie skończyli jednak na samych singlach. Z najnowszego albumu zagrali także dwa inne utwory: “Calming, Crippling” oraz “This Song Made Me Think of You”. Swój występ zakończyli kawałkiem “I’ll Take the Blame”, który znalazł się na ich mini-albumie “I’ve Been Tearing Myself Apart”. Wszystkim fanom melodic hardcore’u musiało wystarczyć te sześć piosenek. Mimo tego, że ich set nie trwał zbyt długo, to występ kapeli możemy uznać za naprawdę udany. Szkoda tylko, że było na nich naprawdę mało osób, skromnie jakieś dwa rzędy. Wielka szkoda, bo zasługują oni na dużo większą uwagę.
Jako drudzy na scenie pojawili się muzycy z No Bragging Rights. Był to ich drugi występ w Warszawie. Prędzej mogliśmy ich oglądać jako support For the Fallen Dreams w 2013 roku. Podczas tamtego koncertu set był naprawdę krótki, a publika nieliczna, dlatego myślałam, że tym razem muzykom dopisze szczęście i będą mogli występować dla nieco bardziej licznej polskiej publiczności. Niestety, w tym wypadku się przeliczyłam. Może i liczba ludzi pod sceną była nieco większa niż za pierwszym razem, jednak to nie było to, czego oczekiwałam. Set także nie należał do najdłuższych, jednak można była się tego spodziewać, gdyż występowali jako jedni z pierwszych tego dnia. Mimo tych wszystkich minusów, które przed chwilą wymieniłam, to koncert mogę zaliczyć do naprawdę udanych. Bawiłam się na nich równie dobrze jak za pierwszym razem, nawet jak nie lepiej. Wielka szkoda, że nie mają oni zbyt wielu fanów w Polsce, bo w innym razie zabawa byłaby jeszcze lepsza. Amerykanie przyjechali do nas promować swój piąty studyjny album – “The Concrete Flower”. Z najnowszego krążka mogliśmy usłyszeć utwory takie jak: “Outdated”, czy “Brave Hearts”. Przy okazji nie zabrakło także kawałków z dwóch poprzednich płyt. Pojawiło się także “Empire: Disarray” z “Illuminator” oraz kilka piosenek z dwuletniego już “Cycles”. Mogliśmy usłyszeć “Legacy” oraz “Hope Theory”. Na zakończenie pojawiło się tytułowe “Cycles”, które wzbudziło burzę entuzjazmu wśród publiczności.
Zaraz po nich na scenie pojawili się jedyni reprezentanci naszego kontynentu – More Than A Thousand. Nie był to ich pierwszy występ w Polsce, jednak po raz pierwszy wystąpili oni w Warszawie. Także oni tym roku wydali swój nowy album “Lost at Home” i to z niego zagrali większość utworów. Oprócz tytułowej piosenki pojawiły się kawałki takie jak: “Fight Your Demons”, “Cross My Heart”, czy “Heist”. Sam zespół miał niesamowicie dobry koncert z publicznością. Powiem szczerze, że się tego zupełnie nie spodziewałam. Energia, którą przekazywali ze sceny, mogła poruszyć nawet najbardziej znudzoną osobę. Można było to dobrze zauważyć przy utworze “Feed the Caskets”. Jak już wspomniałam, Portugalczycy przyjechali promować do nas nowy longplay, jednak mimo tego, że jest to dobry album, to zabrakło utworów z ich poprzedniego wydawnictwa “Make Friends And Enemies”. Co prawda nam sam koniec zagrali “No Bad Blad”, które wywołało ogromny entuzjazm, do brakowało mi kilku kawałków z tej płyty. Mimo tego aspektu, to był to jeden z lepszych występów tego dnia, jeśli chodzi o kontakt z publicznością. Mam nadzieję, że podczas przyszłorocznego koncertu z Betraying the Martyrs, kapela zagra chociaż jedną piosenkę więcej z poprzedniego albumu.
Będąc w połowie festiwalowego setu, na sali zgromadziło się już nieco więcej ludzi. Jednak Kanadyjczycy z Obey the Brave nadal nie mogli liczyć na pełną salę. Miałam nawet wrażenie, że zbyt wiele osób się na nich nie bawiło, ale może być to moje złudne odczucie. Muzycy swój set rozpoczęli od utworu “Raise Your Voice”, który znalazł się na ich jeszcze świeżym albumie “Salvation”. Następnie zagrali dwie piosenki ze swojego debiutu “Young Bloods” – “Live & Learn” oraz “Lifestyle”. Potem pojawiły się kolejne utwory z najnowszego wydawnictwa. Nie zabrakło singlowego “Full Circle” i śpiewania “woah woah” przez publikę podczas tego utworu jak i “Up In Smoke”. Obey the Brave nie mogło się odbyć także bez hardcore dance’u podczas “Short Fuse”. Na sam koniec usłyszeliśmy “Get Real”, które zostało przez wszystkich dobrze przyjęte. Był to mój pierwszy koncert tej kapeli i mogę powiedzieć, że wszystkie historie, jakie opowiadane są na temat ich występów są prawdziwe. Dobra energia i dobra zabawa podczas ich setu. Można powiedzieć, że muzycy mają “to coś”, co sprawia, że jeszcze raz poszłoby się na ich gig.
Po występach czterech kapel, nadeszła pora na trójkę wspaniałych. Jako pierwsi, chyba najbardziej wyczekiwani przez polską publiczność – Comeback Kid. Od razu było widać, że zrobiło się jakby pełniej i wszyscy ruszyli w wir zabawy i crowdsurfingu. Ja szczerze mówiąc, to nie znałam ani jednego utworu tej kapeli. Przyznaję się bez bicia. Mimo, że nie mogłam pośpiewać razem z wokalistą, to bawiłam się naprawdę dobrze. Nie spodziewałam się tego, że zrobią na mnie takie wrażenie. Aż żałuję, że nie znałam ich prędzej i nie byłam na ich koncertach. Polak mądry po szkodzie i już wiem, że następnym razem nie popełnię tego błędu. Już wiem dlaczego robią oni taką furorę w naszym kraju. Nie tylko pozytywna energia, dobra zabawa, ale przede wszystkim dobry kontakt z publicznością. Chcecie byśmy zagrali jakiś kawałek? Nie ma problemu, zrobimy to specjalnie dla Was. Rzadko można spotkać się z takim nastawieniem do koncertów i występowania, dlatego wzbudziło to mój wielki szacunek. Jednak jeśli chodzi o sam koncert. Posiłkując się nieco setlistą z internetu, tego wieczoru mogliśmy usłyszeć utwory takie jak: “Wasted Arrows”, czy “Losing Sleep”, które znalazły się na ich najnowszym wydawnictwie “Die Knowing”. Dla entuzjastów starszych kawałków znalazło się między innymi: “G.M. Vincent & I, czy “Do Yourself a Favor”. Na sam koniec Kanadyjczycy zagrali “Wake the Dade” z ich sześcioletniego już longplay’a “Through the Noise”.
Zaraz po nich na scenie pojawiło się Stick to Your Guns. To właśnie najbardziej na nich liczyłam na tym wydarzeniu i szczerze mówiąc, nie zawiodłam się ani trochę. Jest to chyba jedna z nielicznych dzisiaj kapel, która nie tylko gra dobrą muzykę, ale potrafi powiedzieć coś mądrego i istotnego dla młodych ludzi podczas swoich koncertów. Koncert zaczęli utworami ze swojego najnowszego krążka “Diamond”. Na początek pojawiło się “Empty Hands”, a zaraz potem tytułowy kawałek. Koncert tej kapeli nie mógł odbyć się bez “Amber”, utworu, który skłonił wszystkich do śpiewania, skakania i moshowania. Podczas koncertu oprócz “Amber”, mogliśmy usłyszeć jeszcze jeden utwór z “The Hope Division” – “What Goes Around”. Reszta zagranych przez nich utworów pochodziła z najnowszego krążka. Nie zabrakło “Bringing You Down”, czy “Such Pain”. Gdzieś w połowie setu muzycy zaprezentowali swój najnowszy singiel – “Nobody”, który promuje ich przyszłoroczny album “Disobedient”. W tym momencie zapewne straciłam już głos, a do końca jeszcze trochę zostało. Godzinny set Amerykanów został zakończony kawałkiem “Against Them All”. Ja osobiście oddałabym niemalże wszystko, by zagrali jeszcze raz tyle, albo chociaż bym mogła usłyszeć na żywo “Scarecrow”. Niestety nie było czasu na więcej utworów, gdyż nadszedł już czas na gwiazdę wieczoru.
Headlinerem tegorocznego Never Say Die! był Terror. W tym miejscu muszę po raz kolejny przyznać się do tego, że twórczość tej kapeli była mi bardzo obca. Dlatego też tym razem trochę już z braku sił po przednich kapelach stanęłam bardziej z tyłu, by móc obserwować to, co muzycy mają do zaprezentowania. Zawsze kojarzyli mi się oni z jakimś strasznie chaotycznym graniem, dlatego nigdy nie przybliżał sobie ich twórczości. Dlatego po raz kolejny bardzo pozytywnie się zaskoczyłam. Publika już od pierwszej piosenki szalała pod sceną, muzycy wydawali się także dobrze bawić. Nawet sama muzyka mnie do nich też przekonała. Po raz pierwszy podczas tego koncertu udało mi się usłyszeć dobrze wszystkie instrumenty i wokal. Wypadło bardzo pozytywnie i na plus.
Podsumowując tegoroczny Impericon, to był terror, pot i szaleństwo, ale było warto. Po zakończeniu miałam koncertu miałam ochotę wrócić czas i pobawić się na tych wszystkich kapelach jeszcze raz. Pomimo tragicznego w niektórych momentach nagłośnienia, bawiłam się naprawdę dobrze, a wszystkie kapele wypadły naprawdę dobrze. Było sporo zaskoczeń, ale tych pozytywnych, czego się nie spodziewałam. Sam festiwal wypadł naprawdę na plus i już nie mogę doczekać się przyszłorocznej edycji. Miejmy nadzieję, że też pojawi się w Polsce. Do zobaczenia za Never Say Die! za rok!