Prosto z kraju producenta widelców … czyli Sziget 2014!

2014 August 26 | Sylwia


Z dniem dzisiejszym podejmuję się wyzwania opisania swoich wrażeń związanych z Sziget Festival, na jakim miałam przyjemność bawić się w tym roku. Dodam dla wyjaśnienia, gdyby ktoś jeszcze nie wiedział – To taki dość ‘krótki’ festiwal odbywający się na wyspie opływanej przez rzekę Dunaj w Budapeszcie (tak, stolica Węgier). Krótki bo trwający ‘zaledwie’ 7 dni w roku… Ach i jeszcze jedno ponieważ, materiału do pisania mam wyjątkowo dużo a nikomu nie będzie się chciało czytać postu, który ma kilometr długości – relację podzielę na części, dziś pierwsza a niedługo kolejne.

Pod szyldem ‘Woodstock dla Bogatych” wkroczyłyśmy na wyspiarskie pole namiotowe drugiego dnia festiwalu, po skromnej podróży trwającej ponad 24 godziny. I tutaj już sama droga to temat na hollywoodzki dramat, więc odpuszczam ten fragment powieści i przejdę bezpośrednio do części docelowej. – Ciekawych jednak naszych życiowych dramatów, prywatnego dworca na Słowacji, przeprawy przez Tatry i porównywania jakości sera wędzonego mogę pokierować tutaj (blog w najbliższym czasie).

A tymczasem jak już wyżej wspomniałam, nie udało nam się dotrzeć na pierwszy dzień festiwalu przegapiłyśmy więc występ Blink-182… przykre ale niestety dostanie się do Budapesztu nie jest tak proste jakby się mogło wydawać a zobowiązania nie pozwoliły wyruszyć wcześniej niż na ostatnią chwilę (: Ale co zrobić, gdy Słowacja nie pozwala na dalszą drogę – ważne, że pozostałe 6 dni przetrwałyśmy od początku do końca. Tak więc dnia drugiego na dobry początek wylądowałyśmy pod Main Stage po raz kolejny oglądając występ amerykańskiego odpowiednika Billy Talent czyli zespół Anti-Flag. Wnioskując po ilości ludzi, większość spała jeszcze w namiotach lecząc kaca z dnia wcześniejszego, ci którzy się jednak pojawili pokazali jak dobrze można się bawić do muzyki im zapewne niewiele znanej. Oczywiście najbardziej pozytywnie przyjętym utworem tego koncertu dziwnym trafem została piosenka zatytułowana “Fuck Police Brutality”. Chyba mnie to nie dziwi w końcu refren może odśpiewać każdy a do tego wysuwanie środkowego palca do nieba jest takie fajne, że każdy chce to zrobić! … Na zwieńczenie nie zabrakło także standardowego już wchodzenia z perkusją w tłum (pamiętamy między innymi z Jarocina), tutaj jednak nikt nie próbował niczego ukraść, zdewastować czy zmiażdżyć byleby tylko dotknąć łokcia perkusisty – miło ze strony tłumu.

Następnie pół żartem pół serio udałyśmy się powspierać polską reprezentację na Europe Stage. Kumka Olik w sumie przygrywająca do kilku zgromadzonych pod sceną osób, niby ok ale to chyba jednak nie moja bajka nie mam się więc co wypowiadać.. Po ich koncercie następuje króciutka chwila przerwy i znowu czas ruszać w tan – cel: udanie się na jakże ciężkie granie kapeli znanej pod szyldem A Day To Remember, tym razem w namiocie zwanym Stage A38. Lekko skrócona od klubowej, festiwalowa setlista pełna hitów, wybuch konfetti na początek i latający papier toaletowy – co tu dużo mówić typowe ADTR w najwyższej formie… tylko gdzie się podziała wielka kula?? No nic! Moje trzecie podejście musiało mieć jakiś słaby punkt, najwyraźniej w namiocie nie można było biegać w wielkiej kuli :> Za to tym razem nikt nie połamał mi nosa, nie obił żeber ani nie uszkodził w żaden inny sposób, czuję więc ogromną satysfakcję bo bawiłam się naprawdę przednio cały czas w ‘wesołym kółeczku’ (Tutaj chciałabym uświadomić kilka znanych mi osób Mosh ≠ Pogo – to tak na marginesie). Dałam się też zaskoczyć ilością ludzi w tłumie znających utwory, do których się bawili, przy takim festiwalu nie spodziewałam się raczej większego poruszenia na kapeli nie grającej czegoś pokroju indie – och, jak wielki był mój błąd. Jeżeli chodzi o setlistę, standard, z zawsze najlepiej wypadającym w moim odczuciu klasykiem “If It Means A Lot To You”. Nie najgorzej słuchało się też najnowszego ‘smętnego’ utworu czyli “End Of Me”, a bisowy kawałek pochodzący z płyty “Homesick”, “The Downfall Of Us All” jak zawsze porwał cały zgromadzony tłum.
To był skrót moich wrażeń z koncertu amerykanów, jak się okazuje możemy zobaczyć też jak wyglądał festiwal od strony kapeli:

Czas na domyślną przerwę. Apropo przerw, już pierwszego dnia naszego pobytu doszłyśmy do wniosku, że albo coś się nachodzi i gra w tym samym czasie albo nie ma kompletnie nic przez jakieś 30 minut w porywach do godziny. Tak więc często trafiało się, że był czas na obiad/piwo/zdjęcia itp. nie trzeba się więc było nawet dobrze organizować czasowo – dla kogoś takiego jak ja to błogosławieństwo! : D
A po czasie wolnym, nadchodzi pora na uwielbianych i czczonych przez większość ‘openerowego/hipsterskiego’ społeczeństwa naszego kraju czyli po prostu Queens Of The Stone Age . Gdyby się głębiej zastanowić nie znam chyba osoby, która by ich już nie widziała – teraz i ja dołączyłam do tego grona, nie czuję się jednak zaskoczona tym, że mi się podobało. Muszę podziękować znajomym za spojler (: By jeszcze bardziej się upokorzyć (bo w końcu nie hipstersko teraz będzie bo hit) dodam, iż moja ulubiona piosenka, jakże mało znana tj. “No One Knows” wypadła bardzo ale to bardzo dobrze i jest moim zdecydowanym faworytem tego występu. Zaraz po qotsa należało ostatecznie zdecydować (wcześniej zawsze planuje się na jakie koncerty iść z rozpiską, ale to i tak nigdy nie wychodzi) czy wybieramy śmiertelnego ‘wroga’ Skrillex’a aka Deadmau5 z “imprezą otwarcia” czy klasyczne Jimmy Eat World i znane nam wszystkim hitowe refreny. Ostatecznie skończyło się to tak, że zobaczyłyśmy pierwsze 10 minut koncertu “człowieka myszy” a potem w biegu wpadłyśmy do namiotu na amerykańską kapelę. Pierwszego z tych występów chyba nie potrafię opisać, w końcu kobiety nie do końca znają się na wiertarkach udarowych i tego typu sprawach ale patrząc na przeładowany ludźmi plac (chociaż jeszcze nie tak jak to nastąpi w późniejszych dniach) dało się do tego bawić. Drugi zaś, już bardziej w naszych klimatach – klasyfikować można jako na wpół smętny na wpół żywy. Do tego odbywał się w niemal ‘pustym’ namiocie w porównaniu do chociażby grających tam wcześniej ADTR, wydawałoby się więc, że ci którzy się tam zebrali znają to na co przyszli a tutaj błąd – sytuacja typowo odwrotna. Tak więc najwięcej poruszenia można było zobaczyć jedynie przy “The Middle”… czyżby aby czasem Guitar Hero mialo w tym swój udział? Przy pozostałych kawałkach w sumie miło stało się i po prostu słuchało, szkoda jednak trochę kapeli która przebyła ocean by zagrać w kraju producenta widelców z Carrefour’a dla tych kilku osób naprawdę cieszących się koncertem.
To był ostatni nas koncert tego dnia, bo po ciężkiej podróży nie trudno było o to by zmorzył nas sen [a potem obudziło upierdliwe słońce przygrzewające w namiot].

Zdjęcia / Sylwia Sarama, Marta Sobocińska więcej tutaj

Komentarze: