“Mrok” i histeria czyli relacja z koncertu Black Veil Brides w Warszawie!

2015 April 2 | Sylwia B


25 marca bieżącego roku w Warszawskiej Progresji wystąpiła grupa Black Veil Brides. Wybrałam się na ich koncert z ciekawości, ponieważ już od dłuższego czasu zastanawiał mnie fenomen tego zespołu i jego popularność w Polsce. Już na wstępie wspomnę, że jeśli ktoś jest zagorzałym fanem pana Biersack’a i reszty to nie znajdzie tu pochlebstw i zachwytów nad wcześniej wspomnianymi. Ale zacznijmy pod początku….

Koncert odbywał się w nowej Progresji skąd miałam do tej pory nawet miłe wspomnienia z Escape The Fate. Jednakże w tym dniu moja opinia o klubie i pracujących tam ludziach zmieniła się o 180 stopni. Po odpowiednim znieczuleniu się wraz z moją osobą towarzyszącą udałyśmy się do wejścia. Właściciel klubu przewidując, że zjawią się tłumy nastolatek wraz z rodzicami wyczuł dobrą okazję do zarobku wobec czego koszt pozostawienia ubrań wzrósł tego wieczoru diametralnie. Jako, że jestem chwilowo biednym Cebulakiem nie było mnie już stać na szatnie. Nie byłoby w tym nic zdrożnego gdyby nie „przemiły” ochroniarz (?) sterczący przy wejściu na główną salę i zagradzający mi drogę bo plecaczek powinnam zostawić w szatni! Po uprzejmym wyjaśnieniu, że nie ma nigdzie znaku informującego o obowiązkowości szatni i moim kompletnym braku funduszy próbowałam Pana ominąć. Jednakże uwaga (!!) usłyszałam, że kupując bilet na koncert powinnam zapoznać się z regulaminem klubu. Na moją odpowiedź, że ja biletu nie kupowałam a zdobyłam w inny sposób dostałam informację, że TYM BARDZIEJ POWINNAM SIĘ ZAPOZNAĆ Z REGULAMINEM i nie wejdę na salę dopóki nie oddam plecaka do szatni, wszystko powiedziane z wyjątkowo wrednym, krzywym uśmieszkiem. Stwierdziłam, że nie dam się wyprowadzić z równowagi i sobie postoję w takim razie niedaleko wejścia i będę słuchać z tego miejsca pierwszego supportu. Po jakichś 5 minutach przyszedł do nas drugi ochroniarz i wskazał głową, że mogę zostawić moje rzeczy z nim na specjalnym placyku zabaw na dzieci.

Tak dla upewnienia i was i nas, nigdzie ale to nigdzie w zagraniczno brzmiącym regulaminie nie ma wzmianki o zakazie wnoszenia bagażu na teren sali, o ile nie zawiera wymienionych w cytacie poniżej rzeczy. Ale to tak na przyszłość gdyby i wam przyszło (oby jednak nie) kłócić się z obsługą wydarzenia w Progresji.

„It is forbidden to enter PROGRESJA MUSIC ZONE premises with: weapons, pyrotechnics such as firecrackers, sparklers, flares, torches, etc., glass containers, items that could endanger human life or health such as baseball bats, metal pipes, knives, and alcohol, drugs, psychotropic substances, one‘s own food and drinks.

PROGRESJA MUSIC ZONE reserves the right to inspect the clothes and luggage of people entering the premises, in cases specified by the law; those who refuse the inspection will not be admitted.”

Po tym wszystkim mogłam spokojnie wejść na Like A Storm. Nowozelandczycy grający „voodoo metal” całkiem dobrze sobie radzili rozgrzewając publikę przed główną gwiazdą. Z zaskoczeniem zauważyłam całkiem spory tłum przy scenie śpiewający prawie każdą piosenkę, a ja sama zaczęłam tupać nóżką w rytm. Na koniec wokalista uraczył publiczność grą na instrumencie zwanym “”didgeridoo” (taki instrument dęty, który wygląda jak długa tuba pochodzący od Aborygenów). Muszę przyznać, że po ich koncercie chętnie jeszcze raz bym ich gdzieś w Polsce zobaczyła, są na pewno warci kolejnego przesłuchania/zobaczenia.

Po krótkiej przerwie na scenę weszli Fearless Vampire Killers. Moja piewszą reakcją było „CO TO JEST?”.  Po bliższym przyjrzeniu się stwierdziłam, że zespół wygląda jak wyjątkowo zbuntowane My Chemical Romace (czerwone włosy!!) z dodatkiem Gotyku. Gdy zaczęli grać pierwszy utwór miałam obawy, że te dźwięki na zawsze zapadną mi w pamięć. Wokalista nie śpiewał- on jęczał, co było bardzo męczące dla ucha. Przy kolejnym utworze zamienił się miejscami z gitarzystą i okazało się, że to on jest głównym „śpiewającym” w zespole. Tym razem było mniej jęków za to sceniczne ruchy, niech będzie on nazwany „skórzaną kurteczką” były bardzo….kocie. Ujmijmy to tak, że było dużo macania i kręcenia się wokoło swojego kolegi. Panowie musieli się trochę bardziej postarać by zachęcić tłum do zabawy i przyciągnąć ich do sceny. Gdy Brytyjczycy z Vampire Fearless Killers obwieścili, że grają ostatni utwór ogarnęła mnie ulga. Uff  Koniec męczarni.

I oto nadejszła wiekopomna chwila. Zaczynają gasnąć światła, coraz więcej pisków i….wśród  efektów świetlno-dymnych wkraczają na scenę panowie z Black Veil Brides. Pierwsze 10 sekund pisków  mogło być krytyczne dla mojego słuchu ale nie jedno już przeżyłam więc chyba będę żyła.

Zespół zaczął koncert od zagrania „Heart Of Fire”, jednego z nielicznych utworów mi znanych.  Pan Andy Biersack robił groźne miny do fanek, że niby taki bad boy z niego, a Ashley Purdy gra tego miłego, słodkiego i „uroczego” .Dla mnie to było po prostu tragikomiczne, no ale kto co lubi. Po kilku taktach poleciał pluszak w pana Biersack, który wyglądał raczej jakby chciał biednemu misiowi urwać głowę niż go przytulać. Po kilku kolejnych utworach fanki zostały „zaszczycone” fontanną wody z ust wokalisty, także kto nie brał prysznica tego dnia miał szczęście! Jak takie zachowanie ostatnimi czasy jest całkiem popularne wśród co poniektórych zespołów tak nigdy nie słyszałam o tym by ktokolwiek uznał za fascynujące wypluć gumę do żucia prosto w fanów jak to miało miejsce z wyżej wymienionym frontmanem, w dodatku 2 razy!  Jak dla mnie było to obrzydliwe i ukazywało jak bardzo członkowie tego zespołu lubią i szanują swoich fanów. Jakoś dla mnie nie jest szczytem marzeń zostanie oplutą gumą czy wodą przez swojego idola ale co ja tam wiem o dzisiejszych nastolatkach. Najwidoczniej czasy gdy radość fanom sprawiało samo tylko wyciągnięcie ręki ze sceny od zespołu minęły. Gdy na chwilę odwróciłam wzrok od sceny by rozejrzeć się po klubie usłyszałam histeryczne piski i krzyki zachwytu. Patrzę na scenę a tam Ashley Purdy zdejmuje koszulkę. Kolejny punkt na mojej liście rzeczy, których nie chciałam widzieć. Bo czy widok kolesia, który wygląda jak Conchita Wurst bez zarostu za to z botoksem na twarzy może być podniecający? Zostawiam Wam to do rozważenia.

Kolejnym „smaczkiem” była bitwa o ręcznik, którym Andy Biersack ostentacyjnie wytarł się pod pachami a potem rzucił fankom na pożarcie. Mniam. Smacznego!

Jednym z nielicznych plusów tego koncertu było zagranie “Knives and Pens” z 1 płyty oraz solówka na perkusji Christiana „CC” Comy. Trzeba przyznać, że perkusista zna się na rzeczy i jest w tym dobry. Koncert Black Veil Brides nie mógłby się odbyć także bez zagrania cover’u jednego z ulubionych zespołów wokalisty czyli Mötley CrüeKickstart My Heart”.

Przez ciągłe gwiazdorzenie pana B. wszystko poprzesuwało się w czasie i niestety ale ostatniej piosenki, jedynej na którą naprawdę czekałam czyli „In The End” już nie usłyszałam bo śpieszyłam się na tramwaj do centrum – trzeba jakoś z tego końca świata dostać do domu. Miny rodziców siedzących na dole w barze były bezcenne. Patrzyli na nas takim smutnym wzrokiem „ Dlaczego moje pociechy nie chcą wyjść wcześniej tak jak te dwie i przedłużają nasze tortury?”.

Podsumowując mój nieco przydługi wywód wyłoniły mi się następujące oto myśli :

Przez cały koncert Black Veil Brides żałowałam, że nie znieczuliłam się mocniej przed koncertem (może wtedy pewne rzeczy by mi nie przeszkadzały aż tak)

Andy Biersack to straszny pozer i kawał chama, nie rozumiem jak można się nim zachwycać.

Kochani rodzice – obniżcie kieszonkowe swoim dzieciom albo nie pozwólcie im jechać na następny koncert Black Veil Brides bo możecie skończyć jako alkoholicy albo z przewlekłą depresją.

Like A Storm to bardzo sympatyczni panowie i warto poświęcić im większą uwagę.

Komentarze: