Był Open’er i już go nie ma, zostaje wam relacja z festiwalu.

2014 July 17 | Sylwia B


Zaczynamy odchylać się od naszych standardów stylistycznych! Przed wami relacje z tegorocznej edycji Open’er Festival w Gdyni.

Podróż na festiwal w Gdyni zaczęłyśmy od dotarcia na PKP Warszawa Centralna gdzie w towarzystwie całego mnóstwa innych ludzi czekałyśmy na nasz “Opener’owy Pociąg”.
Nie będę się rozpisywać nad zaletami bądź wadami podróży pociągami InterCity (na bogato panie Ziółkowski!) bo wyszła by tu druga, odrębna relacja. Powiem tylko tyle, że mimo dotarcia na miejsce ok. 20 zdecydowanie było warto ( pozdrawiamy panie, które umożliwiły nam z ukrycia oglądanie meczu Argentyny ).

Po dniu spędzonym na zwiedzaniu deszczowego Sopotu przyszedł czas na zaczęcie pierwszego dnia Open’er Festival. Line Up zdecydowanie nie zachęcał nas do ruszenia się spod Main Stage. Na początek wystartował Interpol. Panowie w garniakach i w okularach przeciwsłonecznych zdecydowanie rozruszali publikę i mimo wczesnej pory i mojej lekkiej ignorancji… – zdałam sobie sprawę, że jednak trochę ich utworów znam i bujam się do rytmu ( wielkie dzięki za C’mere! ). Oprócz zachwytów nad polską publicznością muzycy wspomnieli także o nadchodzącej premierze swojego nowego albumu “El Pintor”.
Po nich na scenie mieli wystąpić headlinerzy czyli The Black Keys. Był to zespół, na który warto było czekać tych parę dobrych lat i nic ani nikt nie mógł popsuć mi tego koncertu ( pozdrawiam panów z Brazylii drących się jakby im ktoś coś uciął poniżej pasa! ). Tłum szalał, przy scenie można było nawet zaobserwować tworzące się kółeczko do pogo, a sami muzycy jeszcze podgrzewali atmosferę swoimi zachwytami nad Polską czy przyznaniem się do …Polskich korzeni przez głównego wokalistę. Ekstazę wywołało wyczekiwane od samego początku zagranie “Lonely Boy”, ręce i nogi same szalały niczym u Pana z teledysku. Punktem kulminacyjnym było zagranie akustycznie “Little Black Submarine” i pożegnalne słowa:

” – To był wspaniały wieczór i prawdziwy zaszczyt grać dziś dla was. To niby tylko ćwiartka Glastonbury, a dziesięciokrotnie większa energia”

– które padły z ust Dan’a Auerbach’a.

I tutaj, ponieważ było trochę czasu do ostatniego tego dnia zespołu ze sceny Main zawędrowałyśmy na moment do Tent Stage by zobaczyć o co tyle szumu z HAIM. Powiem krótko – nie rozumiem fenomenu tego zespołu. Tylnej części ciała to nie urywa i tego zdania raczej nie zmienię.

Po tak żywiołowym koncercie jak The Black Keys występujący jako ostatni tego dnia Foster The People mieli nie łatwe zadanie by przekonać do siebie Opener’ową publiczność. Czy podołali? Najlepiej byłoby spytać wierne fanki, które od otwarcia bram czekały przy barierkach ale myślę, że odpowiedź byłaby jednoznaczna.
Panowie zaczęli utworem z pierwszej płyty, by później popromować trochę nowy album. Plus dla nich, że nie skupili się tylko na nowych piosenkach ale wszystko było zrównoważone ( a nie tak jak w przypadku Bring Me The Horizon na Orange Warsaw Festival ) i fajnie wykonane. Sceniczne ruchy głównego wokalisty, jak i ogólna radość widoczna na twarzach całego zespołu tylko dodawała więcej energii temu koncertowi. I mimo późnej pory, i szaleństwach przy headlinerze zdecydowanie poczułam przypływ sił witalnych. I oczywiście na koniec nie zabrakło hitu, który przysporzył panom tyle popularności – “Pumped Up Kicks”. Myślę, że nie było osoby, która by nie skakała i nie śpiewała razem z zespołem.
Na tym zakończył się dzień pierwszy, czas było udać się na krótki wypoczynek i zacząć dzień numer 2.

Dzień drugi to było jedno wielkie oczekiwanie na zespół moich lat młodzieńczych czyli Pearl Jam ale zacznijmy od początku…
Jako pierwsi na Main Stage zagrali MGMT i choć doszłam w okolice sceny jak kończyli grać moje ulubione “Electric Eeel” to jednak nie wszystko było stracone. Jak opisać jednym słowem zespół komuś kto ich w ogóle nie zna? Użyłabym słowa: nieprzeciętni. Jak na płycie wydają się spokojni, a nawet lekko nudnawi tak na żywo zaskakują i to bardzo. Może do tego przyczynił się owocowy ubiór albo fakt, że wcześniej na backstage’u musieli już trochę wypić napojów z procentami, ale panowie całkiem energicznie i wyluzowanie porwali publikę czekającą na główną gwiazdę tego dnia. Myślę, że na długo zapamiętam widok 50-letnich dziadków skaczących przy barierkach i bujających się do rytmu. Na plus też wypadło przedłużenie sztandarowej piosenki “Kids” i przybijanie piątek zakochanym fankom. Myślę, że Ci którzy byli obecni na pewno muszą potwierdzić, że zespół dobrze przygotował nas do Pearl Jam.
Po prawie 3 godzinnym czekaniu przyszedł czas na headlinera. Jak już wspomniałam czekałam na ten koncert prawie 10lat i w tym momencie moje sprawozdanie może zmienić się w niekończące pasmo zachwytu… Trochę nadal w to nie wierzę, że byłam, widziałam, słyszałam i to z dosyć dobrego miejsca ( nazwijcie mnie ‘fangirlsem’ ale musiałam! ) przy barierkach. Pearl Jam jako jedyni dostali 2 godziny na swój występ i nawet się nie spostrzegłam kiedy te 2 godziny minęły! Eddie Vedder jak zwykle w formie, tryskający humorem porwał bez trudu Opener’ową publiczność. I mimo, że grali u nas w 2010 roku tłumów nie brakowało. Na fenomenalność tego występu składało się naprawdę wiele czynników. Czy to wspomniany wcześniej Eddie dbający o bezpieczeństwo podczas koncertu czy wspominający rzewnie przy butelce wina każdy występ w naszym kraju, albo genialna solówka Mike’a McCready przy “Even Flow”. Urzekające były też próby Eddiego wypowiedzenia już nie słów a całych zdań po polsku z przygotowanego wcześniej magicznego zeszyciku – jeżeli ktoś wcześniej nie był do niego przekonany po tych staraniach na bank zmienił zdanie. Perełką wieczoru było wbicie się na scene wokalisty i technicznego od MGMT. Panowie wraz z Pearl Jam urządzili jedną wielką imprezę i chyba nie było osoby, która by się nie uśmiała z tej sceny ( Karmienie butelką wina i te sprawy ). Mogłabym pisać i pisać o tym koncercie ale nie ma to być relacja z jednego występu a festiwalu. Na koniec dodam, że jedyny minus to to, że nie zagrali 2 moich ukochanych wyciskaczy łez czy “Black” i “Just Breathe”. I na tym zakończyłyśmy dzień drugi.

Dzień trzeci – pogoda cały czas dopisuje ( czyżby klątwa deszczu Opener’a powoli zanikała? ), a my zaczynamy zabawę przy dźwiękach Brytyjczyków z Foals. Koncert można określić mianem bardzo żywiołowego. Panom zdecydowanie nie brak energii i niczym młode źrebaczki skakali po scenie i zachęcali do zabawy publiczność. Pisk żeńskiej części festiwalu i słoneczna pogoda zapewne dodawał im sił jak sami to później przyznali. Na koniec wcześniej wspomniana damska część tłumu wpadła w histerię gdy wokalista Yannis Philippakis wędrował na ich rękach.
Po Foals miało nastąpić trochę czasu zanim zagra kolejny headliner festiwalu więc poszłyśmy nieco ochłodzić się przy zimnych napojach i na zwiedzanie innych scen i ogólnie całego terenu.
Jack White równo jak z zegarkiem zaczął grać o godzinie 22. Muszę przyzna, że byłam sceptycznie nastawiona do tego koncertu tak poraz kolejny przekonałam się, że byłam w błędzie. Dlaczego? Bo Jack po prostu czaruje. Nie wiem jak on to zrobił i co zrobił ale totalnie mnie kupił. Prócz nieco ‘country’ brzmiących utworów z nowej solowej płyty wokalisty ( “Lazaretto” ) zostało zagrane mnóstwo piosenek z jego poprzednich zespołów. Nie zabrakło także poruszenia gdy pan White oznajmił, że mama zakazała mu powrotu do domu bez polskiej żony wobec czego ma misję do spełnienia. Potem kolejne gdy przyznał się, że zamierza spędzić po trasie małe wakacje właśnie w Polsce. Na sam koniec długo wyczekiwane “Seven Nation Army” było śpiewane chyba przez całą publiczność zgromadzoną przy scenie. Myślę, że tego dnia nikt inny nie śpiewał już nic poza jakże wpadającym w ucho refrenem.
Później zaniosło nas do Tent Stage gdzie akurat grała młodziutka Banks. I jak nie przepadam, za żeńskimi wokalami i pełna obaw po koncercie HAIM tak z przyjemnością odkryłam, że dziewczyna całkiem dobrze sobie radzi na scenie i na prawde warta jest bliższego zapoznania się. W między czasie spotkałyśmy usypiającego przynajmniej wg. Naszej ekipy Brytyjczyka Bena Howarda. I tu znowu – jak w przypadku Haim jakoś pan Howard nas do siebie nie pociągnął.
Na sam koniec wieczoru grała pani Lykke Li – powiem tylko tyle, że była nieco….dziwna. Dźwięki były całkiem spoko ale te jej kołysanie wydawało się lekko niepokojące. Ogólnie nie zostałyśmy na niej do końca bo jednak wolałyśmy uniknąć tłumów przy Openerowych busach ( i tak nie uniknione ale zawsze to odrobine mniej ludzi!) i szybciej udać się do kwatery. Tego trochę żałuję bo o 2 w nocy miał grać polski zespół Kamp! Ale jednak chęć powrotu i zimna noc wygrały.

I nastał dzień ostatni, czwarty. Kolejny zaskakująco ciepły i słoneczny ( Pan Ziółkowski odprawił taniec przeganiający deszcz czy jak?! ) zaczął się od występu The Horrors. Przykro było patrzeć na taką małą ilość ludzi pod sceną bo panowie mimo swojej dziwności i grzyw zasłaniających oczy zdecydowanie zasługiwali na więcej uwagi. Grali lekko melancholijnie ale i z przytupem. Wokalista całkowicie zaskoczył maruderów gdy pierw zakosił wielką kulę dyskotekową a potem kosz kwiatów należące do gwiazdy wieczoru Faith No More. Kulę sobie w najlepsze toczył po scenie niczym przerośnięty żuczek gnojownik a potem gdy zabrał kwiaty nagle ni z tego ni z owego zeskoczył ze sceny i rzucił kwiatami w niczego się niespodziewającą publiczność. I gdyby nie fakt, że po tym małym występie bardzo zdenerwowany techniczny zabrał kwiaty nikt nie domyślił się, że nie należały one do ‘chudonogich księżniczek’ jak ich ochrzciłam.
Niestety nie zostałyśmy do końca ich występu ponieważ biegłyśmy w stronę Tent Stage na naszego poczciwego polskiego Artura Rojka.
Pan Rojek przyciągnął tłumy do namiotu jeszcze zanim zaczął śpiewać. Muszę przyznać,że się nie rozczarowałam. Było lirycznie, melancholijnie a czasem i z mocniejszym kopem. Zaskakujące było pojawienie się chóru złożonego z małych dzieci podczas grania “Beksy”. Trzeba by przyznać, że było to urocze. Na koniec na ludzi w okolicy sceny spadł deszcz konfetti w kształcie liter A&R (nie ma to jak dobra promocja).
Po Arturze Rojku poszłyśmy w okolice Main Stage by czekać już na gwiazdę wieczoru czyli Faith No More. Nie będe się dużo rozpisywać na ich temat. Panowie dziadki ale w pełnej formie wraz z Mikiem Pattonem urządzili niezłe show. Pojawiły się wspomniane wcześniej dyskotekowe kule, cała scena w kwiatach a do tego Patton, który jakoś kojarzy mi się zarówno zachowania scenicznego jak i wyglądu z wokalistą Rammstein. Nie zabrakło oczywiście starych hiciorów takich jak “Epic” czy “Easy”. I może Faith No More grają już tylko dla kasy ale robią to tak dobrze, że na prawde można im to wybaczyć. Zdecydowanie było warto ich zobaczyć.
Gdy jeszcze kończyło grać Faith No More udałyśmy się do zbierającego się powoli tłumu pod Here & Now Stage gdzie miało grać Bastille. Brytyjczycy zostali przywitani niesamowitym piskiem rozentujzowanych fanek, które wcześniej można było zauważyć podczas naszych wycieczek jak wiernie stały pod barierkami pilnując miejsca. Szczerze podziwiam,że im się tak chciało przy dość wysokich temperaturach tego dnia. Powracając do występu – energii to im nie brakuje. Wokalista nawiązywał cały czas kontakt z publicznością, przy okazji opanowując do perfekcji ruchy sceniczne. Na plus trzeba zaliczyć, że Brytyjczycy nie poprzestali na utworach ze swojego debiutanckiego albumu, zagrali też pare jeszcze nie wydanych nowości. Ogółem bardzo pozytywnie ale jednak myślałam, że zagrają lepiej. Nie wiem czego się spodziewałam- drugich Foster The People? Jednak mimo kaskaderskich wyczynów Dana ( wspinanie się na namiot dźwiękowy ) czy odważnego rzucenia się w tłum fanek nie porwali mnie tak jak pierwszego dnia wspomniani wyżej Amerykanie. Dla mnie miłym zaskoczeniem było tylko to, że zagrali Oblivion które jednak nie jest utworem typowo do grania na festiwalach oraz mash up utworów “Rhythm is a Dancer” i “Rhythm of The Night” czyli : “Of The Night”. Przy tych 2 utworach chyba bawiłam się najlepiej. Na sam koniec zagrali “Pompeii” czym uradowali zgromadzony tłum i pożegnali się z obietnicą ponownego pojawienia się w Polsce.
Na sam koniec festiwalu Pan Ziółkowski zaserował nam danie prosto z Francji czyli Phoenix.
Muszę przyznać, że byłam bardzo ciekawa jak sobie panowie poradzą, jak brzmią, jacy są. Było warto zostać do tej 1 w nocy mimo zmęczenia i krwisto czerwonych łydek. Phoenix czyli połączenie elektroniki, popu i rocka to wybuchowa mieszanka. I chociaż panowie też swoje lata już mają to nic im to nie ujmuje. Charyzmatyczny wokalista mile zaskoczony dziękował za tak liczne przybycie na ich pierwszy występ w Polsce. Uważam, że był to jeden z lepszych koncertów tego festiwalu. Miał przewagę nad innymi przede wszystkim tym, że jak wspomniałam był świeżynką dla znudzonych hipsterów, oraz tą nutką nieprzewidywalności w sposobie śpiewu. Nigdy bym nie wpadła na myśl, że niepozornie wyglądający wokalista nagle zdecyduje rzucić się w tłum. Cały występ to jedno wielkie zaskoczenie i nawiązując do jednego z utworów: “Entertainment”. Kto nie miał okazji nigdy zapoznać się z twórczością tych poczciwych Francuzów to serdecznie polecam, bo warto.

I tak to minęły 4 dni pełne dobrej muzyki, różnych odkryć, przy okazji skończył się mój urlop i trzeba było wracać do szarej rzeczywistości.

Krótko podsumowując festiwal jako całość – wszystko ładnie zgrane, dużo atrakcji, i jest to świetna okazja by poznać coś nowego dzięki różnorodności gatunkowej. Kto nie był a myślał nad wyjazdem na Open’er Festival – nie wachajcie się, bo warto. Pozdrawiam ze swojej strony tylko wszystkie wyznawyczynie Opener’owej mody – kalosze huntery i podkolanówki przy 30 stopniowych upałach! Bo pamiętajmy, że koncerty to nie wszystko!

I tym o to optymistycznym akcentem kończę tę przydługą relację z wyjazdu do Gdyni na Open’er Festival 2014. Mam nadzieję, że ktoś wytrwał do końca i nie zasnął w trakcie czytania.

Komentarze: