"ARK"
We Are The Ocean
Premiera:
Wytwórnia:
Ilość utworów:

Daliśmy kolejną szansę We Are The Ocean … I co dalej?

2015 July 17 | Sylwia


Od dnia wydania najnowszego wydawnictwa grupy We Are the Ocean minęło już trochę czasu… W końcu jednak udało mi się wziąć za siebie i sprawdzić co też takiego zawiera album kryjący się za tytułem „Ark”. Przyznaję z góry, że po krążek sięgnęłam tylko ze względu na sentyment jakim darzę brytyjską grupę i z nadziei, że album numer cztery okaże się znacznie lepszym aniżeli album numer trzy (przy. „Maybe Today Maybe Tomorrow”). Bo ten ostatni niemal całkowicie nie przypadł mi do gustu, być może przez brak drugiego wokalisty (nazwijmy go etapem przyswajającym ten smutny fakt) i łagodniejsze granie lub po prostu ze względu na średnią muzyczną odsłonę jaką w stu procentach płyta się odznaczyła. No ale wróćmy do nowego krążka…

Swoją przygodę z nim rozpoczynamy od tytułowego kawałka, który należy do tych dziwnych numerów ze średniej półki, co to po pewnym czasie zostają w głowie na nieco dłużej. I chociaż przyznaję to z niechęcią ta ‘ucudaczniona’ produkcja nawet przypadła mi do gustu. Wyczuwam w niej jednak pewną inspirację grupą Muse, a im dalej zabrnęłam w tą płytę tym to porównanie na myśl przychodziło mi coraz częściej. Chociażby przy utworze numer dwa pt. „I Wanna Be”. Tutaj jednak mój słuch doszukał się też Depeche Mode w połączeniu z nieco starszym, jeszcze z tym dość charakterystycznym graniem We Are The Ocean. Mieszanka ta chociaż kompletnie z innego świata, podobnie jak pierwszy kawałek także do mnie trafiła. Oczywiście nie byłabym sobą gdybym nie miała pewnych zastrzeżeń co do tekstu (czy też ogółem tekstów na tej płycie), bo ten mógłby być momentami lepszy. Słuchamy dalej i na horyzoncie pojawia się piosenka numer trzy, „Good For You” to żywcem styl grania innych Brytyjczyków – Franz Ferdinand i to ten numer utwierdził mnie w przekonaniu, że wyspiarze na swoim czwartym w karierze longplay’u dążą w kierunku gatunku indie porzucając to stare dobre granie w tyle… szkoda. Niestety jak się okazuje to nowe brzmienie ma też swoje plusy bo jeszcze nie uciekłam od głośnika z krzykiem. Singlowy utwór „Do It Together” nieco odłamuje się od reguły przyjętej w powyższych trzech i wrzuca nieco typowego brytyjskiego pop-rock’owego grania do nowego wydawnictwa. Chwytliwy refren i równie łapczywie pojmujące nasze mózgi melodie to przepis na sukces przynajmniej w moim odczuciu.

Zraz po ‘wspólnej robocie’ następuje jednak przełom, który należał do tych mniej przyjemnych – „Shere Khan” i „Letter To Michael” to dwie produkcje z albumu, z jakimi już nie mam ochoty się więcej spotkać. Pomiędzy nimi znalazł się jeszcze nieco lepszy ale nadal średni utwór „Hope You’re Well” … W ten oto sposób grupa stworzyła „trylogię zła”. Ale wróćmy do mniej eposowych rozważań. Pierwszy z tych numerów to kolejny zalążek do indie, tym razem jednak kompletnie nie chwytliwy a raczej nudny. Do tego odnosi się wrażenie, że wokal jest jedynie tłem do melodii, aniżeli odwrotnie – czyżby panowie szukali nowatorskich pomysłów? Zapewne w tym tonie nie raz już się coś pojawiło, chociażby niedopracowane produkcje czy dema mało znanych kapel… Druga piosenka to coś dla wytrwałych słuchaczy muzyki akustycznej, czyli niestety nie dla mnie. Należę do tych osób, które po minucie stwierdzają, że paznokcie jeżdżące po tablicy w szkolnej klasie brzmiały lepiej. Zmierzając ku zwieńczeniu akapitu mamy jeszcze bodajże utwór numer 6 i trzeci z mojej wyobrażonej trylogii. To ballada i mój stosunek do nich wygląda w sumie podobnie co do akustyków wspomnianych wcześniej. Coś jednak w niej urzeka na tyle, że wspomnianą trójcę wynosi na nieco wyższy poziom. Kolejna trylogia z serii brytyjskiej grupy to plaga utworów o średnim wydźwięku – „Holy Fire”, „Wild” i „There’s Nothing Wrong”. Pierwszy w tej grupce, singlowy kawałek nie trafił do końca w mój gust głownie ze względu na ‘wolne’ tępo jakie jest w nim utrzymywane. Drugi utwór nie wypadł najgorzej w zestawieniu zresztą, ma całkiem chwytliwe melodie i nieco mniej wybitny tekst, który zapada w pamięć mimo to. W tym wypadku odczułam jednak brak mocniejszych wokali jakie mogły nadać tej piosence większego uroku. Ostatnia piosenka w zestawieniu momentami (szczególnie z początku) kojarzyła się z wybitnymi numerami prezentowanymi przez Jason’a Derulo. Ciężko mi się było do tego kawałka przekonać jednak ostatecznie wygrał nieco głupkowaty tekst opowiadający o romansie z parasolką 🙂
Na koniec mamy ostatnie dwa utwory ”The Midnight Law” i „Remember To Remember Them” … niestety ani jeden ani drugi kawałek specjalnie do mnie nie trafił. Jeden z nich to kolejny pretendent do wkroczenia w świat indie, drugi to drażniący w wyjątkowy sposób wokal Liam’a…

Ostatecznie płyta średnio przypadła mi do gustu i chociaż nadużywałam w tym tekście tego słowa to nic lepiej nie odda faktycznego stanu rzeczy. Warto jednak poświęcić to nieco ponad pół godziny i sprawdzić płytę samemu być może moja opinia nie jest zgodna z twoją! 🙂

Pierwsza publikacja recenzji znalazła się na stronie www.neutralsounds.pl

Komentarze: