"Backbone"
ROAM
Premiera: 22.01.2016
Wytwórnia: Hopeless Records
Ilość utworów: 12

Pop-Punk’s Not Dead – Recenzja debiutanckiego albumu ROAM.

2016 January 31 | Sylwia


Nie wiem kiedy dokładnie post ten pojawi się na stronie, zakładam jednak iż nastąpi to już po koncercie brytyjskiej grupy ROAM w stołecznej Hydrozagadce… Mam więc nadzieję, że występ należał do udanych, a tymczasem zapraszam do zapoznania się z moimi odczuciami dotyczącymi studyjnej wersji debiutanckiego krążka pop-punkowej formacji.
Jeszcze w ramach formalności, dla wszystkich nie zaznajomionych z bieżącymi wydawnictwami, wspomniany wyżej album nosi tytuł “Backbone”, a na rynek trafił 22 stycznia za pośrednictwem wytwórni Hopeless Records.

Początki bywają trudne… ale nie w tym przypadku. Naszą przygodę z longplay’em Brytyjczyków rozpoczyna utwór a raczej intro pt. “The Desmond Show”, zdecydowanie przyniesie ono wszystkim słuchaczom śladowe ilości uśmiechu na twarzy. Ciekawy pomysł na rozpoczęcie szybko i gładko przechodzi jednak w drugi kawałek zatytułowany “Cabin Fever”. Numer ten niestety nie trafił do mnie jakoś szczególnie, więc oszczędzę nam nieco czasu i od razu zajmę się singlowym “Deadweight”. Singiel ten to nadal jeden z moich ulubionych kawałków, jeżeli chodzi o całokształt twórczości formacji (biorę pod uwagę między innymi także EP-kę z ubiegłego roku), nie mogłabym więc pozostawić go bez pochwały. Tekstu tej piosenki nie da się zapomnieć, rytm porywa nas w myślach na sale koncertową itp… Pomimo, że utwór ogółem do gatunku nie wnosi nic nowego – nazwałabym go majstersztykiem wśród tysięcy średnich, brzmiących tak samo utworów (pop-punk tak niestety ma).

Kolejne dwa kawałki na płycie to utwory kryjące się za nazwami “All The Same” i “Hopeless Case”. Tutaj odnosząc się do powyższego stwierdzenia o niezliczonych średnich numerach o stosunkowo podobnym wydźwięku, chciałabym powiedzieć, że obie piosenki są dowodem potwierdzającym moją tezę. Słuchając ich odnosimy wrażenie, że już znamy tą melodię, bo ta pojawiła się gdzieś wcześniej. Mimo to bezproblemowo złapiemy dozę pozytywnej energii z tych utworów, pomaga w tym bezbłędny wokalista i oczywiście, jakże by inaczej prosty tekst wpadający w pamięć. Opadniemy za to nieco z sił słuchając “Bloodline”, czy też “Goodbyes” … nie wiedzieć czemu oba te numery wieją przysłowiową nudą na kilometr, prawdopodobnie dzieje się tak ze względu na to, że są to z założenia wolniejsze numery. W związku z tym nie czuć w nich tak wiele ‘mocy’, którą z reguły odnajdujemy w tego typu muzyce i chociaż ostatecznie wszystko jest ładne i zgrane, to moim zdaniem jest to najgorszy ‘duet’ jaki znalazł się na tym krążku (chociaż nie zaprzeczam, że części z was prawdopodobnie przypadną do gustu ^^). Po dwóch kawałkach, które stanowią największy minus całego wydawnictwa możemy spokojnie przejść do kolejnych, o których złego słowa nie można powiedzieć. Mowa tutaj o utworach “R.I.P in Peace”, “Head Rush” i “Leaving Notice”. Pierwszy z nich otwiera drugą część płyty i szybko naprawia negatywne wrażenie po wspomnianym wcześniej “Bloodline”, na którym kończy się pierwsza połowa krążka. Drugi to typowy kawałek, który jest dobry ale na ogół zostanie tym ‘pomijanym’, bo album zawiera inne znacznie ciekawsze, zaś trzeci numer z powyższego trio to połączenie żywiołowej odsłony grupy i ich wolniejszego oblicza. Z całego tego zestawu to właśnie ostatni kawałek prezentuje się zdecydowanie najlepiej, najciekawiej i stanowi doskonałe zwieńczenie całego debiutu (to ostatni utwór na płycie). Ogółem potencjalny słuchacz tego longplay’a trafi w tych trzech kawałkach na interesujące rozwiązania dotyczące strony instrumentalnej, pozna nieco inną odsłonę wokalną i ponownie posłucha rytmicznych, wpadających w ucho refrenów. W tym miejscu chciałabym zwrócić uwagę, że pop-punk mógłby okazać się dobrym narzędziem do nauki angielskiego, czyż nie? Słowa przekazywane są przecież w tak przyswajalny sposób…

Muszę przyznać, że na koniec zostawiłam dwa utwory, które mnie mocno zaskoczyły – tym bardziej, że kilka linijek wyżej wymieniłam dwa wolniejsze utwory, które absolutnie nie przypadły mi do gustu. Oba “Tracks” i “Tell Me” to numery z tej samej kategorii rytmicznej i aż dziw bierze, ale mają coś w sobie. Można się do nich pobujać, zjeść kawałek pizzy (albo całą) i nie usnąć z braku emocji. Zdecydowanie polecam sprawdzić osobiście zarówno te dwie piosenki jak i resztę albumu (stream). Tymczasem ja kończę swój przydługi wywód zostawiając Brytyjczyków z solidnym 4/5.

Komentarze: