
Recenzja debiutanckiego wydawnictwa Story Untold.
2018 February 5 | Sylwia SaramaByć może nie śledzicie pilnie tego typu informacji, jednak jak się okazuje trwający obecnie Luty to miesiąc, w którym na rynek trafi wyjątkowo dużo nowych wydawnictw. Nim jednak w nasze ręce trafią najnowsze krążki od chociażby Escape The Fate, For The Fallen Dreams czy The Plot in You my chcielibyśmy dokładniej zapoznać się z debiutanckim krążkiem kanadyjskiej grupy Story Untold. Longplay, o którym mowa to zawierający jedenaście utworów album zatytułowany “Waves”. Nim przejdziemy dalej warto też zaznaczyć, że zespół istniejący od 2012 roku do tej pory na swoim koncie miał raptem jedną EP-kę, “Story Untold”, która była pierwszym efektem ich współpracy z amerykańską wytwórnią Hopeless Records.
Już na samym początku w wydawnictwo wprowadzają nas trzy kawałki, których wydźwięk wręcz krzyczy “pop-punk w najczystszej postaci”, przywodząc na myśl najlepsze czasy w karierze Simple Plan albo nieco bardziej współcześnie takie kapele jak Neck Deep czy State Champs. Co oczywiście zaliczam na plus dla tych numerów. “In Or Out”, “The 3ND” i “Drown In My Mind” być może nie należą do moich ulubieńców na tym krążku, ale zdecydowanie nie są tymi najgorszymi. Pełne chwytliwych melodii, prostych i łatwych do zapamiętania tekstów wbijają się w pamięć słuchacza. Brakuje mi w nich tylko zacięcia, mocniejszego fragmentu, który mógłby mnie chwycić za ucho i porwać w wir słuchania – wiadomo jednak, że to moje subiektywne odczucia i z pewnością wielu z was te piosenki znacznie bardziej przypadną do gustu bez względu na to czy jest w nich porządne gitarowe brzmienie czy też nie.
Skoro poruszyłam już kwestię ulubieńców i ujawniłam, że i takie kawałki znajdują się na tym albumie, to może warto sięgnąć teraz po nie właśnie. Utwory “Delete”, “Matches In The Ocean” i “All The Same (Once a Liar, Always a Liar)” to bez wątpienia najlepsza trójka tegoż longplay’a. Skłamałabym gdybym powiedziała, że mocno różnią się od pozostałych piosenek na tym krążku. Niestety cały album jest stworzony na tej samej zasadzie czyli wolne zwrotki, szybszy refren, chwytliwy tekst i na 75% dotyczy on złamanego serca lub wielkiej miłości (chyba do pizzy). Ni mniej ni jednak te trzy numery są tak skomponowane, że najbardziej zapadają w pamięć i najmniej drażnią powyższym schematem twórczym. Z resztą jak głosi jedna z nich “I don’t wanna hit delete”, więc na dysku zostać musi… W ewentualnym rozrachunku usunąć można dwa utwory z końca stawki, “Up 2 You” oraz “Chasing Feelings”, które są już tak średnie, że aż po prostu słabe.
Zakończę przemyślenia na temat tej płyty utworami, które oceniłam tak jak te pierwsze tutaj wspomniane. “California” i “Invisible” to ponownie czysta esencja płynąca z pop-punk’a i kawałki, które nie są przyjemne w odbiorze. Jednak oszczędziłam je na sam koniec nie bez powodu, mam dla was małą zagadkę. Z czym kojarzy wam się początek pierwszego kawałka? Jestem niemal pewna, że to już było ale sama nie wiem gdzie – jednak ten gatunek muzyczny momentami potrafi mnie zaskoczyć! I chociażby po to by zbadać swoją wiedzę na temat starszych kawałków warto sięgnąć po ten album. Nie zostanie z nami na długo, jako jeden z lepszych ale z pewnością zaliczymy go do tych, których da się posłuchać i nie zwariować 😉