Orange Warsaw Festival 2014 – Dzień III
2014 June 30 | SylwiaMusimy sobie przyznać po reaktywacji strony a nawet jeszcze przed nią z naszymi relacjami było marnie. Nie wiem dlaczego, czy nie mamy siły ich pisać, czy mamy krótką pamięć a może nie chcemy nikogo zjechać od góry do dołu. Czas jednak trochę nadrobić temat – rzutem na taśmę udało mi się dostać na Orange Warsaw Festival ’14. Czy można to uznać za poświęcenie? W końcu na następny dzień miał nastąpić najgorszy egzamin tegorocznej sesji i to o 8-mej rano w mieście oddalonym o ponad 300km (: Przyznaję jednak w dobie kryzysu osiągnęłam chyba nowy poziom desperacji, by dostać się na stadion i odstresować przed porankiem w gabinecie profesora. Udało mi się to tak bardzo, że aż nie dotarłam na krwawe odpytywanie – ale od czego mamy drugie terminy. Niestety żałuję, że moja osoba nawiedziła tylko trzeci dzień imprezy – więc muszę oszczędzić szyderstw Florence and The Machine i jej fan(k)om [wianki z głów and let’s begin!].
Dojazd do Warszawy zaskoczył mnie w sumie tylko tym, że w wagonie drugiej klasy (my bogacze) działał kontakt – po latach praktyk w życiu bym się tego nie spodziewała więc plus dla PKP. Jeden z nielicznych, proszę się nie przyzwyczajać! W sumie o stolicy mogę powiedzieć jeszcze tylko tyle, że dobrze jest spotkać znajomych i pozwiedzać warszawskie Biedronki tocząc dyskusje na temat piłek wysyłanych w kosmos przez Ramosa. Z przyjemnością powiem też, że Pałac Kultury, nadal zniewalająco brzydki wciąż stoi i czeka na to by robić mu zdjęcia na instagram 🙂 Zdaje się nawet iż w najbliższym czasie ten jakże charakterystyczny budynek nigdzie nie planuje się wybrać – możecie być więc spokojni o przyszłość waszych popularnych profili! O czym to ja….. ach tak Orange. Po spacerze z Ronda Waszyngtona do bramy nr. 11 (długi spacer) znalazłam się na terenie Stadionu Narodowego a raczej pod Warsaw Stage gdzie akurat grała Chemia. Słysząc to słowo 80% ludzi od razu ma przed oczami elektrony krążące wokół jądra atomu widoczne na tablicy w szkolnej sali. Mi kojarzy się podobnie ale posłuchałam i muszę przyznać, że jak na polski zespół (nie preferuję) przypadli mi do gustu. Niestety z racji faktu, że praktycznie weszłam na koniec setu nie mogę powiedzieć nic więcej – jeżeli ktoś ma jakieś ‘ale’ do dodania, zapraszam do pisania komentarzy. Oczywiście pod warunkiem, że ktoś dotarł do tej części mojej relacji – jeżeli tak gratuluję , bo wiem że mój styl pisania i przemyślenia to ciężki orzech do zgryzienia.
Po przerwie na tej samej scenie zabrzmiała kapela I Am Giant, tutaj prawo wypowiedzi powinno powędrować do mojej imienniczki (pozdrawiam!) bo definitywnie wie i ma więcej do powiedzenia niż ja. Ale się postaram! Nim zacznę chciałabym zwrócić tylko drobną uwagę organizacji, bo wchodząc z biletem na trybuny bez problemu udałoby mi się w przerwie między kapelami załatwić wejście na płytę – nie logiczne jest robienie opasek z napisem płyta, każdego dnia w tym samym kolorze. To tak na marginesie. Wracając do kapeli, która swoje korzenie ma w Nowej Zelandii a obecnie koczuje w Londynie. Dawno nie byłam na koncercie, który przekonałby mnie do siebie wykonaniem i kontaktem z publiką – bo przyznaję nie raczyłam się zapoznać z muzyką grupy, a wcześniej znałam jedynie jej nazwę bo nie raz pojawiła mi się gdzieś przed oczami. Podziwiam ich kontakt z publiką, taką jaka była pod tą sceną, bo to duży sukces – w końcu nastoletnie fanki Bring Me The Horizon (bez urazy oczywiście) są wyjątkowo wybredne, najwyraźniej jednak panowie wpasowali się w zarys ich ideału piękna. Tłum szalał, czterech panów pod wpływem płynów wyskokowych bawiło się jeszcze lepiej niż zgromadzone panie. Niestety tytułami piosenek mimo szczerych chęci nie jestem w stanie się podzielić, dodając przy tym coś od siebie. Przyczyna jest prosta, jednak polecam sprawdzić zespół, jeżeli ktoś podobnie jak ja nie zrobił tego wcześniej (:
* Ponieważ relację piszę dość późno – to wiemy już też, że zespół I Am Giant ponownie zagra w Polsce, więcej informacji o tym znajdziecie w poście.
Nadszedł czas na brytyjczyków z Bring Me The Horizon? Ulubiony zespół wszystkich czy to do słuchania czy hejtowania miał zaszczyt zagościć na Warsaw Stage jako trzeci w kolejności ostatniego dnia festiwalu. Fanki były obecne, już dużo wcześniej okupując barierki i pierwsze rzędy o czym wspomniałam powyżej. Zostawię więc dziewczęta w spokoju i skupie się na innych rzeczach. Panom, którzy definitywnie przybyli także na występujący później Limp Bizkit dziękuję za dobrą zabawę i mosh na tyłach dzięki czemu nie do końca skopiłam się na umiejętnościach wokalnych Olivera. Jak powszechnie wiadomo Jordan i sample nie nadrobią wszystkiego za wytatuowanego frontman’a (: Jeżeli chodzi o utwory, kolejność i ich wybór był praktycznie taki sam jak na poprzednich koncertach grupy w Polsce (maj zeszłego roku). Nie zaskoczyli więc nikogo, a szkoda! Brakowało mi zdecydowanie “Aligator Blood”, w końcu to jeden z utworów, który definitywnie porwałby tłum. Nie czułam się za to zaskoczona faktem, iż na festiwalu zespół nie sięgnął po bonusowy utwór z ostatniej płyty – “Deathbeds”, mimo że jest genialnym utworem nie wpasowałoby się w klimat. Ten utwór porywa za to w klimatycznej ciemnej sali, co wiem z doświadczenia. Wiadomo też, że w czasie występu nie pojawiły się kawałki z pierwszej płyty zespołu – chyba nie będzie już dane nikomu usłyszeć chociażby “Pray For Plagues”, szkoda że kapela zapomina o swoich początkach i skupia się na graniu dla mas. W końcu pierwsza płyta, nadal ma wielu zwolenników (głównie starszych niż średnia wieku na koncertach, a i owszem). Za plus koncertu uznam fakt, że nie zabrakło nieśmiertelnego “Chelsea Smile” i sztandarowego powiedzenia wśród studentów ‘We will never sleep, ’cause sleep is for the weak’ w tekście do “Diamonds Aren’t Forever”. Podsumowując ten krótki set, szkoda że w większości składał się on z nowej płyty. Rozumiem, że nadal trwa promocja ostatniego albumu, ni mniej ni jednak skoro panowie decydują się na granie 11 piosenek to jeden album z czterech nie musiał stanowić ponad 50% wszystkich utworów…
Na koncert The 1975 zawitałam w połowie jak nie później, bo nachodzili się z powyższym zespołem czasowo. Stając w tłumie, miałam chwilowe wątpliwości co do tego czyje fanki są bardziej opętane. Dawno już nie słyszałam takiego pisku … jednej osoby, na domiar złego stojącej tuż za mną. Nie udało się pani jednak pozbawić mnie słuchu, mogłam więc udawać, że słyszę wszystko wyraźnie. Akustyka na stadionie, nie pozwalała na dokładne w słuchanie się w tekst, którego w sumie nie dało się wyłapać. Wśród instrumentów, wokal bowiem ginął bez śladu. Być może był to wynik tego, że znalazłam się dość blisko ale tak niestety było. Podziwiałam więc jak wokalista pali sobie w najlepsze i zatacza się (?) po spożyciu najwyraźniej sporej ilości wszelakich trunków przed koncertem. Lub też dawał wrażenie nie do końca trzeźwego, nie mnie to oceniać. Sam koncert nie zrobił na mnie większego wrażenia, wynikło to pewnie bardziej z faktu słabego nagłośnienia aniżeli bliżej nieokreślonego stanu wokalisty 🙂 W końcu po pijaku czy na haju też się da dobrze występować – przykład to Jonny Craig, kto widział zespół Emarosa za jego czasów ten wie.
Zostajemy przy stadionie i Main Stage gdzie po przerwie zagrał zespół Kasabian. Nadal nie core-owa liga jednak na festiwalu, nie należy liczyć tylko na kapele i wykonawców z jednego gatunku. Często można bowiem zostać pozytywnie zaskoczonym przez reprezentantów innych rodzai muzyki. W moim przypadku zaskoczenia nie było, wynika to jednak po prostu z faktu iż Kasabian znam i lubię. Róż na scenie, impreza w tłumie i grzyb na koszulce wokalisty – to opis tego występu w skrócie. Słuchając studyjnej wersji “Shoot The Runner” nie spodziewałam się, tego jak genialnie wypadnie na żywo. A to był ledwie początek seta, po którym nie miałam siły przetransportować się na drugą scenę gdzie grać zaczynało Limp Bizkit (napływ energii nastąpił w połowie drogi gdy rozbrzmiało “Rollin'” i w biegu doskoczyłyśmy z dziewczynami w tłum). “Eez-Eh” czy “Bumblebeee” to kawałki z nowej płyty pt. “48:13”, które powinny rozbrzmiewać na każdej imprezie – robią o wiele lepsze wrażenie, niż 3/4 potencjalnych hitów tego lata. Takich koncertów po prostu chce się więcej, nie ma tutaj co dodawać.
Jak już wspomniałam wyżej na Limp Bizkit wkroczyłyśmy w biegu słysząc w połowie drogi początki jednej ze sztandarowych piosenek – “Rollin'”. Wyczerpane po Kasabianie od razu wpakowałyśmy się w największy harmider pod sceną i mimo kilku nabytych siniaków nie żałuję tej decyzji. W końcu kończyłam już nie raz w znacznie gorszym stanie. Siedząc teraz przed komputerem nie potrafię powiedzieć czy czegoś mi zabrakło, wiem za to, że usłyszenie “Hot Dog” czy “Break Stuff” na żywo to spełnienie moich marzeń z czasów gimnazjum. Przyszło mi na to długo poczekać ale w końcu się udało. Limp Bizkit nie zawiedli pod żadnym względem, moich oczekiwań nawet jeżeli pojawiły się jakieś niedoróbki czy niedociągnięcia mój umysł tego nie zarejestrował. W tym momencie staje się stronnicza niczym Szpakowski komentując mecze, jeżeli ktoś się nie zgadza z moją opinią proszę wybaczyć – spełniam swoje marzenia sprzed prawie dekady. By nie było jednak aż tak różowo, panowie mogli nam podarować występ fanki (?), który był troszeczkę przydługi i męczący dla damskiej części publiczności nie przyniósł on niczego ciekawego (:
Na koniec Outkast i David Guetta, którzy pojawili się na Main Stage. Ci pierwsi mimo, że znani przez wszystkich z kilku wielkich hitów nie trafili w moje gusta. Być może jednak poza piosenkami typu “Hey Ya!”, które sprzedały się na całym świecie są dla mnie zbyt męczący. Andre 3000 nadrabiał za to kosmicznym strojem, który podziwiałam z trybun odpoczywając po poprzednim koncercie. David Guetta kazał poczekać tłumowi niczym prawdziwa diva, opóźniając swój występ o ile się tylko dało. Trzeba mu jednak przyznać, że wejście miał na wysokim poziomie – w jednej chwili wszyscy stoją i zastanawiają się kiedy coś będzie się dziać w drugiej rozbrzmiewają już pierwsze dźwięki poparte masą świateł we wszelkich kolorach. Niestety nie dane było mi zostać do końca, występu DJ-a jednak przyznam, iż mimo mojego raczej mało pozytywnego nastawienia zostałam przekonana do tego typu muzyki tym fragmentem, na którym byłam. Załapałam się nawet mix Nirvany, który nie zniszczył pierwotnego uroku jednego z większych hitów legendarnego zespołu.
A wam jak się podobała tegoroczna edycja festiwalu?